Dziś jest:
Piątek, 22 listopada 2024

Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy... 
/Albert Einstein/

Komentarze: 0
Wyświetleń: 11016x | Ocen: 1

Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5


Śr, 22 paź 2008 00:00   
Autor: FN, źródło: FN   

Tajemnica Wysp Salomona

Czy słyszeliście kiedyś o Wyspach Salomona? To małe państwo wyspiarskie w południowo-wschodniej Oceanii, na wschód od Nowej Gwinei. Wchodzi w skład brytyjskiej Wspólnoty Narodów i obejmuje wschodnią część archipelagu o tej samej nazwie. Należą do niego atole Rennel i Ontong Java oraz wyspy Santa Cruz, Duff, Reef i.in. Na Wyspy Salomona docierają tylko nieliczni z bardzo prostego powodu – są one praktycznie na końcu świata. I właśnie z tego powodu są interesujące także dla ludzi, którzy na całym świecie poszukują dowodów na obecność obcych cywilizacji na Ziemi. Jeśli bowiem założymy, że na naszej planecie są miejsca, w których znajdują się „Bazy Obcych”, to na pewno powinny być one położone w miejscach niedostępnych, zapomnianych przez ludzi, właśnie na końcu świata... Intrygujące informacje dotyczące tego, co się dzieje na Wyspach Salomona pojawiały się w różnych publikacjach. Zainteresował się nimi już dawno Wojtek Bobilewicz z FN, który podczas spotkań Fundacji Nautilus wspominał, że ten punkt na mapie świata powinien być wzięty przez nas „na celownik”. Aby wprowadzić wszystkich w temat Wojtek Bobilewicz przetłumaczył tekst z australijskiego wydania miesięcznika Nexus. To on był impulsem do wyprawy FN na Wyspy Salomona i dlatego od niego zaczniemy nasz raport.
Wężowy Smok. Tajemnica UFO z Wysp Salomona Niesamowite doświadczenia byłego inżyniera RAAF (Australijskich Sił Powietrznych), a także jego znajomość długiej historii spotkań Salomończyków z dziwnymi powietrznymi obiektami i obcymi istotami, skłoniły go do podjęcia poszukiwań ukrytych baz UFO… Całkiem niedawno powróciliśmy z grupy wysp Nowej Georgii, gdzie zakupiłem właśnie piękną, tropikalną wyspę z plażami o białym piasku i palmami kokosowymi, i potrzebowaliśmy jak najszybciej wynająć nowe lokum na wyspie Guadalcanal. Mój najlepszy przyjaciel, Joseph, pomagał mi w znalezieniu domu, który mógłby znajdować się poza terytorium Honiary. Ponieważ nie było zbyt wielu nadających się do zamieszkania domostw, doszło niemal do tego, że byliśmy skłonni zadowolić się tym, co uda nam się znaleźć. Joseph powiedział mi o pewnym domu, który znajdował się w jego wiosce, sądził jednakże, iż dom ten nie będzie mi odpowiadał, ponieważ jestem biały. Odparłem, żeby przestał wygadywać takie bzdury i że powinniśmy tam pojechać, żeby obejrzeć ten dom. Znałem wioskę Josepha, ale podczas około 70-kilometrowej jazdy wzdłuż wybrzeża na zachód od Honiary nie potrafiłem zlokalizować domu, który mi opisywał. Po przybyciu do Cape Esperance Joseph wskazał na uroczy, maleńki drewniany domek z trzema sypialniami, znajdujący się na wschodnim krańcu wioski. Miał cementową podłogę i galwanizowany, żelazny dach oraz przybudówkę obok kuchni umiejscowionej w chacie z trawy. Z domku roztaczał się najpiękniejszy widok na morze, jaki tylko można sobie wyobrazić. Na zewnątrz znajdował się kran i prysznic, z których nieustannie biegła górska, źródlana woda. Nie martwił mnie fakt, że nie było elektryczności, ponieważ miałem generator. Zdecydowałem się wziąć ten dom, ponieważ nie pozostało mi zbyt wiele opcji. Gdy przeprowadzałem oględziny domu, zjawiła się rozwiedziona kobieta – właścicielka kwatery, a zatem sformalizowałem umowę, która umożliwiała mi wprowadzenie się następnego dnia. Późnym popołudniem następnego dnia przybyłem do nowego domu sześciotonową ciężarówką i zacząłem rozładowywać nasz dobytek. Przyciągnęło to uwagę większości mieszkańców wioski, ponieważ byłem jedynym białym, który zdecydował się zamieszkać na ich terenie. Tej nocy, umieściwszy wokół domu kilka lamp fluorescencyjnych, odpaliłem generator i usiadłem wygodnie z Josephem i kilkoma nowymi przyjaciółmi, aby się zrelaksować i napić piwa. Nieco później, kiedy dowiedziałem się o okolicy nieco więcej, Joseph powiedział mi, że muszę uważać na „Wężowego Smoka”, który przebywał w tym rejonie. „Wężowy Smok? Jaki, do cholery, Wężowy Smok?” Już sama nazwa sprawiała, że po plecach przeszły mi ciarki. Powiedzieli mi wówczas, że wychodzi on nocą z gór i lata wokół. Mówili, że Wężowy Smok, ze swymi przeszywającymi, czerwonymi oczami, sieje przerażenie od wielu pokoleń. To za jego sprawą ludzie ginęli bez wieści bądź umierali. „I co dalej?”, pomyślałem. Chciałem tylko się zrelaksować i połowić sobie ryby w pięknym, spokojnym i tropikalnym otoczeniu. Teraz musiałem zmagać się z jakimś mitycznym Wężowym Smokiem. Nie myślałem już o tym więcej, a ich opowieści przypisałem panującym tu przesądom, których najwyraźniej było tu mnóstwo. MOJA PIERWSZA OBSERWACJA UFO Minęło kilka dni i wszystko zaczęło się uspokajać. Stałem się zapalonym wędkarzem i swą wędką wyciągałem tuziny koralowych ryb. Joseph cieszył się wśród wszystkich mieszkańców wioski renomą najlepszego rybaka, łowiącego przy pomocy włóczni. Postanowił kiedyś połowić swą włócznią podczas nocy, ponieważ było to łatwe, jeśli używało się latarki. Pomyślałem więc, że kiedy Joseph łowił swą włócznią, ja zarzucę trochę wędek i zobaczę, jakie ryby uda mi się złapać.
Czyściłem ryby wraz z Ci-Ci, moim innym dobrym przyjacielem, kiedy znad wody przypłynął swym wyciętym z pnia canoe Joseph, dosypując ryb do naszej i tak już sporej sterty. Kiedy oglądaliśmy jego zdobycz, Joseph nagle zakrzyknął, przyciągając naszą uwagę: „Tam! Tam! Tam! Wężowy Smok! Wężowy Smok!”. Pokazywał coś po prawej, na linii przebiegu plaży. Kiedy zerknąłem w stronę plaży, nie mogłem uwierzyć swym oczom. W odległości około kilometra od nas znajdował się bardzo jasny, świecący, biały obiekt, lecący zwolna nad wodą. Pamiętam, że zadawałem sobie pytanie, czy rzeczywiście widzę to co widzę. Zawołałem żonę, Miriam, i poprosiłem, by przyniosła mą lornetkę. Po ustawieniu ostrości na przypominający gwiazdę, jasno rozświetlony obiekt zauważyłem, że ma około 60 stóp średnicy [około 20 metrów – przyp. tłum.] i że najwyraźniej nie wydaje on żadnego dźwięku. Obserwowaliśmy obiekt przez parę minut, po czym zanurzył się on w morzu. Joseph powiedział mi, bym poczekał około 10 minut, a zobaczę, jak znowu się wynurza – i tak też się stało! Kiedy ponownie wynurzył się z wody, obiekt świecił dwukrotnie mocniej, niż wtedy, gdy się zanurzał. Obserwowaliśmy go przez lornetkę, aż w końcu powrócił on nad wybrzeże w kierunku, z którego się pojawił, a następnie zniknął nam z oczu nad wierzchołkami palm kokosowych. Nieco wystraszeni tym doświadczeniem, powróciliśmy do domu i usiedliśmy dookoła, rozmawiając o owym „Wężowym Smoku” aż do białego rana. Powiedzieli mi, że jeśli danej nocy nie było komuś dane go obserwować, to z pewnością zobaczy go następnej nocy. Mieli rację. W rzeczy samej w ciągu siedmiu miesięcy przestałem liczyć obserwacje, gdy ich liczba przekroczyła 60! Kiedy więc siedzieliśmy tam i rozmawialiśmy o obiekcie, wyjaśniłem Josephowi i Ci-Ci strukturę Wszechświata. Pokazałem im swój egzemplarz wydanej przez Time-Life książki, zatytułowanej The Universe (Wszechświat), w której znajdowały się ilustracje kosmosu, i powiedziałem, że owe tzw. „Wężowe Smoki” nazywane są przez białych ludzi „Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi”. Byli absolutnie zdumieni, albowiem całe swe życie spędzili w obawie przed tymi rzeczami, nie potrafiąc ich zrozumieć. A przecież, dla ścisłości, ja sam też byłem nieco przerażony. Obserwacja owa była pierwszą z serii ponad 60, które nastąpiły później. Przez ten czas prowadziłem badania znajdującej się w jeziorze pod wodospadem bazy UFO na północno-zachodnim Guadalcanal, a także baz UFO na środkowo-wschodnim wybrzeżu Malaity i w centralnej części Małej Malaity. Jednakże to właśnie owa pierwsza obserwacja sprawiła, że kompletnie zmieniłem zdanie co do istnienia istot pozaziemskich, a przeprowadzone śledztwo wykazało, że owe tzw. Wężowe Smoki znajdują się w tym rejonie od ponad wieku. Zacząłem poważnie rozważać możliwość, że istoty pozaziemskie zamieszkują naszą planetę.
Moje rozległe badania dotyczące obecności istot pozaziemskich na Guadalcanal i Malaicie wykryły, że owi ponoć „niewidoczni dla oka” obcy wykazywali niedopuszczalne i nieprzyjazne zachowanie wobec mieszkańców tych wysp; w istocie doszło tam do kilku jawnych wzięć i morderstw. Z tego właśnie powodu nie można ich uważać za przyjaznych. Dla przykładu dziadek jednego z mych dobrych przyjaciół został spopielony przez jeden z owych NOLi na początku XX wieku. Potwierdziło to kilka niezależnych źródeł. Na wszystkich wyspach opowiada się niezliczone mrożące krew w żyłach historie. NANOSZENIE DZIAŁALNOŚCI UFO NA MAPĘ W ciągu następnych dwóch tygodni jeszcze trzykrotnie obserwowałem UFO w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Zacząłem sobie wobec tego zadawać pytanie, co takiego właściwie widzę. Powstało jeszcze wiele innych pytań. Cóż takiego interesującego dla UFO znajdowało się tam w wodzie, że się cały czas w tym miejscu zanurzało? I gdzie były owe NOLe, kiedy nie latały dookoła? Ta część morza, nad którą znajdowała się wioska była miejscem, w którym Siły Sprzymierzone zmierzyły się z japońską flotą w wielkiej bitwie, w wyniku której Alianci ponieśli największe straty na morzu w całej II Wojnie Światowej. W bitwie uczestniczył australijski ciężki krążownik, HMAS Canberra, oraz amerykański ciężki krążownik, USS Chicago. Nie będę tu wnikał w szczegóły i opowiadał smutnych szczegółów ich zatonięcia, ale wszystko to było wielką tragedią, a wielu ludzi straciło życie. W gruncie rzeczy świetnym pomysłem byłoby wyprodukowanie filmu dokumentalnego z wykorzystaniem miniaturowych batyskafów i łodzi podwodnych, podobnych do tych, jakich użyto przy odnalezieniu i wyprodukowaniu dokumentu o wraku Titanica. Kilka dni później wraz z Josephem pojechaliśmy do Honiary w celu zakupu długiej na 23 stopy [ok. 6,5 metra – przyp. tłum.], wykonanej z włókna szklanego łodzi z silnikiem. Podczas swego pobytu w stolicy poszedłem do archiwów historycznych, aby sprawdzić, w jakich właściwie miejscach zatonęły owe okręty. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że UFO zanurzały się w wodzie dokładnie w tym samym rejonie, w którym zatonęły HMAS Canberra, USS Chicago i inne statki. To nie był zwykły przypadek, a przynajmniej tak mi się zdawało. W owym czasie nie zdawałem sobie sprawy, że po niebie lata wiele takich obiektów. Zastanawiało mnie wtedy także i to, czemu UFO tak bardzo interesowało się tymi starymi okrętami wojennymi. Pamiętam, że rozmyślałem o prochu strzelniczym, który pozostał na ich pokładach, ale sam sobie zadawałem pytanie, dlaczegóż niby owi obcy przybysze mieliby potrzebować zwykłego prochu. Zaciekawiony wszystkimi tymi wydarzeniami i tajemnicami, próbując jednocześnie zachować zdrowy rozsądek, sformułowałem pomysłowy plan. Poszedłem zatem do pobliskiego Departamentu ds. Terenów i zakupiłem topograficzną mapę północno-zachodniego Guadalcanal w skali 1:25.000. W tym samym czasie żona Josepha urodziła chłopczyka, ich dziesiąte dziecko – co było niezwykłym osiągnięciem, jak wtedy pomyślałem, zważywszy na fakt, że oboje nie mieli jeszcze 30 lat. Chrzciny dziecka miały się odbyć w następną niedzielę, a Joseph z żoną postanowili mu nadać imię po mnie. Prowadzenie niedzielnej mszy w wioskowym kościele należało do normalnych obowiązków Josepha. Bóg jeden wie dlaczego! Joseph był z nich wszystkich największym nicponiem! Tego dnia do ochrzczenia było pięcioro dzieci, tak więc zamówiono z Honiary białego księdza katolickiego, aby odprawił ceremonię. Specjalnie na tę okazję kupiłem w rzeźni w Honiarze dwie świnie i wysłałem zaproszenia do dwóch wodzów z okolicy z prośbą, by przybyli do mego domu na uroczystości, które miały się odbyć na trawniku przed domem. Ceremonia chrztu przebiegła zgodnie z planem. Świnie zarżnięto i ugotowano w gorącym, kamiennym piecu. Właśnie wtedy przybyli dwaj wodzowie ze świtą. Była to spora grupa ludzi. Katolicki ksiądz z miasta pofatygował się specjalnie, żeby ze mną porozmawiać i dowiedzieć się, jakiego jestem wyznania.
Kiedy sobie poszedł, skierowałem się ku dwóm wodzom i z szacunkiem się przedstawiłem. Podczas rozmowy poruszyłem temat Wężowego Smoka. Moje podejrzenia okazały się słuszne: wodzowie wiedzieli na ten temat bardzo dużo. Jeden z braci wodza został przez Smoka zabity, będąc zaledwie małym chłopcem. Opowiedzieli mi kilka historii o śmierci i uprowadzeniach, z których wszystkie potwierdziły, że owe NOLe zdecydowanie nie są przyjazne. Być może w innych częściach świata są przyjazne, lecz z pewnością nie tu. Przeprosiwszy na chwilę zebranych, poszedłem do domu i wróciłem z zakupioną mapą, pytając ich gdzie mieści się „dom” Wężowego Smoka. Naturalnie wiedzieli, gdzie się on znajduje! Trochę czasu zajęło im zaznajomienie się z mapą i uzgodnienie, jak ją czytać. Potem wskazali mi jedno miejsce: wzgórze bez nazwy, stanowiącą część łańcucha górskiego, w którego skład wchodzi też pobliska Mount Popori. Owa nienazwana góra, którą nazwałem dla wygody „Smoczą Górą”, znajduje się około ośmiu kilometrów w głąb lądu w linii prostej. Powiedzieli mi o dużym wodospadzie wysoko w górze oraz o znajdującym się poniżej jeziorze, do którego ten wodospad wpada. Powiedzieli też, że to właśnie wewnątrz tego jeziora mieszka Wężowy Smok! Dalsze badania Smoczej Góry odkryły, że istotnie na zboczu znajduje się niewielkie jezioro, dające początek rzece. Ludzie ci nie mieli pojęcia o czytaniu map topograficznych, lecz ich opisy zdawały się być przynajmniej częściowo wiarygodne. Jeśli to co mi mówili było prawdą, wówczas rodziło jeszcze więcej pytań. Co znajdowało się na dnie owego jeziora przy wodospadzie i ile tam było obiektów UFO? Musiałem przestać spekulować na ten temat, ponieważ wszystko to zaczynało przypominać jakiś film science fiction, a ja sam zaczynałem powątpiewać w to, czy moje działania są całkiem normalne. Wiele razy miałem ochotę komuś o tym powiedzieć – ale komuż niby miałbym się zwierzyć i kto by mi uwierzył? A jednak, choć historia ta wydaje się nieprawdopodobna, wystarczy, żebyście w ramach dowodu udali się do północno-zachodniej części Guadalcanal i zapytali miejscowych. Zdziwicie się, czego możecie się od nich dowiedzieć. NIEBEZPIECZNE BLISKIE SPOTKANIA ORAZ DOWODY KULTUROWE Niedługo potem, wczesnym rankiem, Joseph przyszedł do mnie, by powiedzieć, że pewien znajomy rybak jest w szpitalu na skutek obrażeń, jakich doznał ze strony UFO dwie noce wcześniej. Pochodził z wioski położonej o trzy kilometry na wschód od naszej. Kiedy zapytałem Josepha jakiego rodzaju obrażeń doznał ów rybak, odpowiedział, że polegały one na oparzeniach niemal całego ciała. I tak planowaliśmy wizytę w mieście, bo Miriam wybierała się na zakupy i chciała zobaczyć się z rodziną, postanowiliśmy zatem, że pojedziemy do szpitala i odwiedzimy tego rybaka. Podrzuciwszy Miriam w mieście, Joseph i ja udaliśmy się do szpitala. Popytaliśmy trochę, dowiadując się, gdzie leży i wkrótce staliśmy przy jego łóżku. Od stóp do głów pokryty był bandażami i odczuwał ogromny ból, ale odurzono go petydyną. Joseph zaczął z nim rozmawiać w jednym z języków używanych na Guadalcanal, próbując dowiedzieć się, co dokładnie mu się przydarzyło. Około 3:00 nad ranem wyruszył na połów ryb swą wykonaną z włókna szklanego łodzią, aż nagle zauważył, że ściga go Wężowy Smok. W swej bezmyślności zaczął świecić w kierunku obiektu swą latarką. Wówczas obiekt natychmiast nadleciał ku niemu, wisząc nad jego głową. W panice zapalił motor i odpłynął, próbując uciec Wężowemu Smokowi, lecz ten leciał wciąż za nim, mimo, że rybak próbował płynąć zygzakiem. I właśnie podczas tego pościgu w stronę plaży obiekt wystrzelił w rybaka jakiś promień światła, który wszakże uderzył go tylko częściowo. Późniejsze oględziny mierzącej 19 stóp [prawie 6 metrów – przyp. tłum.] łodzi wykazały ślady zwęglenia po wewnętrznej stronie łodzi. Powiedział, że kiedy w końcu dotarł do plaży i skrył się w lesie, Wężowy Smok poleciał za nim do miejsca, w którym się ukrywał za drzewem; tam zawisł nieruchomo. Kiedy rybak okręcił się wokół pnia i znalazł się po jego przeciwnej stronie, obiekt także przemieścił się na drugą stronę. Wówczas rybak padł na kolana i zaczął się modlić do Boga, złożywszy przed sobą dłonie. Po tym geście Wężowy Smok odleciał. Rybak pokuśtykał do swej wioski i został zabrany do szpitala. Była to niewiarygodna opowieść, ale prawdziwa. Z całą pewnością rybak nie miał powodu, by kłamać. Tego typu spotkania z UFO zdarzały się wielokrotnie na przestrzeni ostatniego wieku, ale – co dziwne – ze względu na oddalenie Wysp Salomona i panujące tu warunki, raportów nigdy nie brano na poważnie. Po opuszczeniu szpitala poszliśmy do domu moich teściów, aby odebrać Miriam. Zacząłem rozmawiać o Wężowym Smoku z moim teściem, Johnem, i wyjaśniłem, że niektórzy biali ludzie wierzą, iż odpowiedzialni za sterowanie tego typu latającymi pojazdami są obce istoty z innych światów. Kiedy wytłumaczyłem Johnowi w jaki sposób najczęściej przedstawiane są owe istoty – około 120 cm wzrostu, wielkie głowy, wielkie oczy, cztery palce u rąk, przezroczysta skóra etc. – powiedział mi, że w Muzeum Kultury Wysp Salomona znajduje się książka, opisująca tego typu istotę. Nieco zaskoczony, zapytałem Johna, czy moglibyśmy skoczyć do miasta, żeby pokazał mi tę książkę, na co przystał.
Po przybyciu do muzeum i otrzymaniu kilku wskazówek dotyczących znalezienia interesującej nas książki, udało nam się do niej dotrzeć! Owa 15-stronicowa książeczka zawierała 14 szczegółowych, ręcznie malowanych szkiców obcych, dokładnie takich, do jakich zdążyła przyzwyczaić nas telewizja. Pewien mieszkaniec wyspy zebrał razem tę maleńką kolekcję rysunków dla muzeum w oparciu o zeznania naocznych świadków, opisujących owe dziwne stworzenia. Znajdowało się w niej jedno zdanie wstępne, mówiące o tym, że są to rysunki mitologicznych stworzeń, zamieszkujących Wyspy Salomona. Chciałem dowiedzieć się, w jaki sposób Salomończycy mogli cokolwiek wiedzieć na temat tego typu obcych, skoro 99,9 procent z nich nigdy nie miało większego kontaktu z mediami białych ludzi? Większość plemiennych starców nadal uważała, że gwiazdy powstały w wyniku nakłucia nieba igiełką i że Ziemia jest płaska, w jaki więc sposób można było wyjaśnić owe rysunki obcych? Stało się to wówczas dla mnie jeszcze jedną zagadką. Zabraliśmy Miriam, a jadąc z powrotem do domu poprosiłem Josepha, żeby opowiedział mi, jak to on, Ci-Ci i jego brat Ben natknęli się na UFO, łowiąc ryby. Powiedział, że wszyscy trzej koło północy znajdowali się na morzu w swych wyciętych z pni drzewa canoe, kiedy dostrzegli UFO. Początkowo byli od siebie oddaleni o około 50 metrów. Wykazując jak gdyby zainteresowanie każdym z rybaków, UFO wisiało nad każdym z nich przez około minutę, a potem oddaliło się z niewiarygodną prędkością w stronę wyspy Santa Isabel. Zanim w końcu wszyscy osiągnęli brzeg, oddzielała ich już odległość około kilometra. Choć Joseph opisał to zdarzenie jako zabawne, była też jego znacznie poważniejsza strona. WKRADA SIĘ RZECZYWISTOŚĆ Podczas następnych tygodni rozmyślałem o wydarzeniach poprzednich siedmiu dni. Zdałem sobie sprawę z tego, że jestem prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, który doświadczył tych wszystkich zjawisk, rozumiejąc jednocześnie doniosłość i znaczenie wyjątkowych okoliczności, w jakich się znalazłem. Byłem pierwszą osobą w tym regionie, która pierwsza zwróciła uwagę na podobieństwa pomiędzy NOLami a owymi Wężowymi Smokami. Ponadto, wedle mej najlepszej wiedzy, byłem pierwszym białym, który zastanawiał się nad możliwą lokalizacją ukrytej bazy Wężowych Smoków/UFO – choć musiałem przeprowadzić dalsze badania, by potwierdzić swe przypuszczenia. Tego rodzaju rozmyślania i wnioski zaczęły odciskać swe piętno na mym poczuciu logiki, ale wszystko wskazywało na to, że owe nieoczekiwane wydarzenia naprawdę miały miejsce. Przed swymi obserwacjami byłem raczej sceptyczny co do istnienia UFO – lecz moje stanowisko uległo teraz radykalnej zmianie. Zdałem też sobie sprawę z możliwych konsekwencji dalszego badania sprawy. Niektóre z nich były bardzo pozytywne, lecz były też niezwykle negatywne. Jedną z negatywnych konsekwencji był wpływ na moje samopoczucie. Początkowo przyleciałem na Wyspy Salomona aby cieszyć się wcześniejszą, młodzieńczą emeryturą i z całą pewnością nie spodziewałem się, że będzie mnie ścigać UFO. Ale jako człowiek, który pracował w armii, nie mogłem przestać myśleć o tym, że owe NOLe nieustannie zanurzały się i wynurzały blisko statków, walczących w wielkiej bitwie, w której tysiące ludzi straciło życie w obronie wolności. Wydawało się, że NOLe te rabują groby. Myśl ta całymi tygodniami ciążyła mi niemiłosiernie.
Jednak pewnej nocy, gdy siedziałem łowiąc ryby, moje niezdecydowanie się skończyło. Obserwowałem, jak UFO zanurza się w morzu niedaleko wraku USS Chicago, a potem wynurza się, błyszcząc jeszcze silniej. Wyostrzyłem lornetkę na obiekcie i nagle zauważyłem światła statku, zmierzającego w moją stronę. Z punktu widzenia trygonometrii UFO nie mogło dostrzec statku ze względu na punkt, który zasłaniał widok. Ja sam jednakże mogłem obserwować zarówno UFO, jak i statek. Po około 30 sekundach, kiedy UFO w końcu dostrzegło statek, natychmiast zniknęło. Nie odleciało w żadnym kierunku, tylko zniknęło, jakby wyłączyło wszystkie światła. Oderwałem lornetkę od oczu. Nie byłem pewien, czy pojazd tak błyskawicznie przyspieszył, czy też włączył coś w rodzaju zapory. Wydawało się wszakże, iż UFO nie ma nic przeciwko temu, by miejscowi je obserwowali, jednak nie życzy sobie, by zobaczył je ktokolwiek, kto mógłby poznać jego prawdziwą tożsamość. Jeśli jest coś, czego nienawidzę, to jest to zdradzieckie, ukradkowe działanie! W każdym razie właśnie tam i wtedy postanowiłem zebrać informacje o owym Wężowym Smoku, wyruszając w teren i śledząc jego trasę. Przełączając się na wojskowe myślenie strategiczne, położyłem się spać, układając w głowie swój plan. Moje późniejsze śledztwo co do możliwości UFO tworzenia wokół siebie zapory czy zasłony odkryło, ż eta cecha charakterystyczna znana była wszystkim w tym rejonie i stała się częścią przesądów o Wężowym Smoku. Nie ma tu nawet miejsca na opisanie olbrzymiej ilości historii o nagłym „zniknięciu” Wężowego Smoka. EKSPEDYCJA NA SMOCZĄ GÓRĘ Następnego dnia udałem się do domu Josepha, by opowiedzieć mu o swym planie. Moim zamiarem było rozłożenie obozu nocą, wysoko w górach, w pozycji panoramicznej, abyśmy mogli zaznajomić się z ruchami UFO. Wyciągnęliśmy mapę i zaczęliśmy studiować teren, szukając odpowiedniej lokalizacji. Z miejsca, w którym znajdowała się „Smocza Góra” była tylko jedna droga na wybrzeże, którą mogło lecieć UFO nie będąc zauważonym nad górami. Trasa ta wiodła mianowicie przez długą na pięć kilometrów dolinę, biegnącą w kierunku północnym w stronę Smoczej Góry. Wcześniejsze rozmowy z ludźmi mieszkającymi o kilka kilometrów na wschód w tamtą stronę potwierdziły to przypuszczenie. Przeszukaliśmy po południu cały obszar w poszukiwaniu najdogodniejszej pozycji i w końcu wybraliśmy dostępną dla pieszych, wysoką na 800 stóp [około 250 metrów – przyp. tłum.] górę, spełniającą wszystkie nasze wymagania. Poszliśmy do domu, by przygotować się do tego, co uważałem teraz za misję wojskową. Następnego dnia zebraliśmy cały sprzęt, jaki uznaliśmy za potrzebny. Naładowałem także mój 30-strzałowy pistolet kaliber 7,62 mm oraz moją strzelbę – tak na wszelki wypadek. Istniało także niebezpieczeństwo poturbowania przez dzikie świnie, których tu nie brakowało. Moja żona zaczęła się niepokoić na widok mych poczynań i rozgorzała zawzięta dyskusja. Joseph i ja wyruszyliśmy o 20:00 i zaczęliśmy posuwać się w stronę naszego punktu obserwacyjnego. Wiedzieliśmy, że UFO ma zwyczaj pojawiać się około 22:00 lub około 3:00 rano. Po zaparkowaniu samochodu w buszu, z włączonymi latarkami, wspięliśmy się na wierzchołek góry. Okazało się, że wybraliśmy idealną pozycję, ponieważ rozciągał się z niej widok na wszystkie strony w płaszczyźnie 270 stopni. Ze względu na położenie góry znajdowaliśmy się twarzą na wschód. Mieliśmy niczym nie zmącony widok na morze po lewej oraz na dolinę po prawej, więc nie było takiej możliwości, byśmy nie zauważyli UFO, kiedy się pojawi. Rzeczywiście się pojawiło i istotnie mogliśmy je obserwować.
Siedzieliśmy tam pół nocy, obserwując, czekając i pijąc piwo, by zabić czas; w końcu około 2:35 rano dostrzegliśmy pierwszy blask NOLa, który właśnie opuszczał dolinę. Zapanowała między nami atmosfera podniecenia. Kierując lornetkę na UFO, zauważyłem, że przemieszcza się ono w naszą stronę z dość dużą prędkością, którą później oszacowaliśmy na jakieś 100 węzłów [ok. 185 km/h – przyp. tłum.]. Obserwowaliśmy, jak się zbliża przez dobrą minutę, a następnie minął nas na wysokości około 300 stóp [ok. 100 metrów – przyp. tłum.], o pół kilometra od nas. Gdy tylko nas minęło, UFO zrobiło nagły zwrot w lewo o 45 stopni, a następnie przyspieszyło z niewiarygodną prędkością. Oderwałem lornetkę od oczu i obaj obserwowaliśmy malejące światło lecącego wciąż tuż nad powierzchnią NOLa, ginące za horyzontem w ciągu sekund. Cały ten epizod stanowił zapadające głęboko w pamięć doświadczenie, nawet teraz, kiedy o tym myślę, siedem lat później. Wszystkie nasze wysiłki się opłaciły. Obserwacja ta potwierdziła informacje, których potrzebowałem. UFO zdecydowanie wylatywało z jakiegoś miejsca w tej dolinie! Po raz pierwszy informacje, które usłyszałem od dwóch wodzów zaczęły okazywać się prawdziwe. Pozostało mi już wówczas tylko jedno: musiałem zorganizować ekspedycję wzdłuż doliny na Smoczą Górę I spróbować uchwycić UFO na filmie. Jak na sposób, w jaki chciałem przygotować ekspedycję, byłem poważnie niedoinwestowany, ponieważ większość z moich środków przeznaczałem na podstawowe potrzeby, a żyłem ze swej otrzymywanej co dwa tygodnie wojskowej emerytury. Chociaż posiadałem większość sprzętu, niezbędnego do podjęcia takiej ekspedycji, brakowało mi wciąż dobrej kamery, którą mógłbym filmować także w nocy. Miałem Kodaka Instamatic, ale był on bezużyteczny do zdjęć nocnych I z pewnością nie był to tego typu sprzęt, który nadaje się na taką wyprawę. Byłem w sytuacji bez wyjścia. Nie mogłem pożyczyć kamery, na wyspie był tylko jeden biały człowiek, którego znałem wystarczająco dobrze, lecz on nie posiadał kamery. W miarę upływu tygodni za każdą obserwacją UFO stawałem się coraz bardziej sfrustrowany brakiem dobrej kamery. Pewnego ranka o 3:00, kilka tygodni później, Joseph i ja siedzieliśmy sobie na trawniku przed domem, łuskając orzechy kokosowe przy ognisku, kiedy zauważyliśmy UFO. Patrząc na obiekt zauważyliśmy, że zaczyna poruszać się zwolna w naszą stronę. Wciąż się zbliżał i zbliżał i wydawało nam się, że jeśli dalej lecieć będzie po tej trajektorii, to przeleci nam nad głowami. W miarę jak obiekt zbliżał się jeszcze bardziej, zaczęliśmy przemieszczać się w stronę drzwi od domu. Joseph i ja staliśmy właśnie w drzwiach, kiedy obiekt przeleciał nad wierzchołkami drzew i nad dachem domu. Blask białego światła, emitowanego przez obiekt, zalewał całą okolicę, jak byśmy stali wśród dziesiątków pracujących jednocześnie spawaczy. Po raz pierwszy mogłem dostrzec gołym okiem sferę pojazdu. Przesuwając się nad nami, nie wydawała żadnego dźwięku. Czyniliśmy nawet zupełnie normalnie słyszalne uwagi na temat tego, co widzimy. Gdy kula przeleciała, pobiegliśmy za nią i zobaczyliśmy jak znika za wierzchołkami drzew w oddali. Joseph już wcześniej doświadczył czegoś takiego, ale dla mnie był to pierwszy raz. Po tym, jak dotarło do nas, co właśnie przeżyliśmy, postanowiliśmy, że wybierzemy się do Smoczej Góry – z kamerą lub bez niej. Miałem poważny zamiar potwierdzić, czy owo jezioro z wodospadem jest rzeczywiście bazą UFO. W tym mniej więcej czasie w moim umyśle zaczęła dominować melancholijna myśl o pozbawionej sensu nieadekwatności i bezsilności, jak gdyby na moich barkach spoczywało bardzo ciężkie brzemię. Działo się tak ze względu na fakt, że nieustannie kwestionowałem realność tego, co przeżywałem, a także dlatego, iż pozwoliłem, by do głowy przychodziły mi pełne frustracji myśli z braku dobrej jakości kamery. Nie mogłem tego nikomu wyjaśnić, ponieważ nikt by tego nie zrozumiał. To tak jakby się było samotnym w tłumie złożonym z tysiąca osób. Przechodziłem przez okres autorefleksji. Co dziwne, pamiętam, iż myślałem sobie wtedy, że jeśli kiedykolwiek to wszystko opiszę, to zapamiętam tę szczególną chwilę. PODZIEMNE BAZY NA MALAICIE Chciałbym podzielić się znaczącymi wynikami dalszych badań, podjętych podczas ekspedycji na Malaitę w latach 1996, 1997 i 2002. Wbrew obiegowej opinii NASA – albo jakaś inna organizacja – po raz pierwszy nawiązała kontakt z mieszkańcami podziemnej bazy UFO na środkowo-wschodniej Malaicie w roku 1961. W taki właśnie sposób zaczęli pozyskiwać technologię, w jakiej są obecnie posiadaniu. Stało się to poprzez szantaż. Stało się tak dlatego, że kiedy wielki geolog, pan Gropher, zorganizował swe ekspedycje w tamte rejony w latach 1958 i 1960, był świadkiem obserwacji UFO i złożył odpowiednie raporty w Zjednoczonym królestwie (które było wówczas rządzącą władzą kolonialną) o tych zdarzeniach. Wszystko wskazuje na to, że w roku 1961 pewien biały, który twierdził, że jest z NASA, przyjechał na tę część wyspy i poprosił o pomoc krewnych mej żony w dostaniu się do podziemnych baz UFO, co też uczynili. Jestem jedynym białym mężczyzną, który kiedykolwiek poślubił kobietę z plemienia Kwaio, który zamieszkuje tamte okolice. Ów człowiek z NASA zniknął na tydzień, a potem powrócił, prosząc krewnych mojej żony o dalszą pomoc i ponowne zabranie go w tamte miejsca. Pośród głębokiej na 10 metrów rafy koralowej jest mająca 50 metrów średnicy, bezdenna okrągła rafa. Miejsce to znajduje się o kilka mil na północ od Wyspy Kwoi (będącej na pograniczu plemion Kwaio i Kwara’e) oraz na południe od Namo’ere’ere na środkowo-wschodniej Malaicie. Nieco dalej na południe znajduje się Port Singalanggu. Praktycznie co noc można tam zaobserwować wynurzające się lub zanurzające w owej głębinie obiekty UFO. Moi przyjaciele lubią za dnia łowić ryby w owej bezdennej dziurze, albowiem oszczędza im to kłopotu wypływania na niebezpieczne morze oraz dlatego, że w jej głębinach schwytać można całą masę dużych ryb oceanicznych. Spuścili do wody 200 metrów ważącej 100 funtów [ok. 45 kg – przyp. tłum.] liny i wciąż nie byli w stanie dosięgnąć do dna. Zawsze myślę, że owa dziura została wykonana przez olbrzymi statek kosmiczny, który zawisł nad tym terenem i z jakiegoś powodu wystrzelił w skorupę ziemską potężny laserowy strumień!

Na stałym lądzie Malaity, około trzy do czterech mil [4,5 do 6 km – przyp. tłum.] w linii prostej w głąb lądu od owego cyrkularnego wejścia w rafie, znajduje się jezioro z dwoma połączonymi wejściami/wyjściami. Kiedy chłopcy łowią nocą, widzą jak UFO wlatuje tam jednym otworem, a wylatuje drugim. Jak wszyscy w okolicy wiedzą, UFO wylatujące o zmierzchu z tego jeziora spaliło dziadka mego przyjaciela. Przez pokolenia obcy wzbudzali strach w tych ludziach, a wielu z mieszkańców uznano za zaginionych. W rejonach Kwaio oraz Kwara're znajdują się trzy znane mi wejścia w położonych w dżungli górach, w których zaobserwować można owe przypominające kule światła pojazdy, wlatujące lub wylatujące z otworów. Osobiście sądzę, że owe wejścia nie stanowią pojedynczych baz, lecz są ze sobą połączone, prowadząc do jednej wielkiej bazy UFO pod ziemią. Mogę się mylić, lecz sądzę również, że jednym z wielu powodów ich pobytu tutaj jest fakt, że z sobie tylko znanych powodów wydobywają oni rzadkie kamienie szlachetne, znajdujące się pod ową wulkaniczną skałą z kimberlitu. Kamienie szlachetne, znajdujące się w posiadaniu krewnych mojej żony mają o wiele większy ciężar właściwy niż diamenty, a ich współczynnik odbijania światła jest tak wysoki, że jeśli przytrzymać kamień pod słońce, to wewnątrz kamienia widzi się swoje maleńkie odbicie. Niegdyś miałem ważący 32,4 karata „kamień ET” o takich właśnie cechach charakterystycznych. W folklorze tutejszych mieszkańców istnieją stare opowieści, potwierdzające zainteresowanie tymi unikatowymi kamieniami. Ponadto, ponieważ na powierzchni wyspy znajduje się wiele pozostałości cywilizacji Ramo [gigantów – przyp. tłum.], a pod ziemią mieszkają obcy – istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że pomiędzy nimi jest jakiś związek. To samo dotyczy wyspy Guadalcanal. Jezioro z wodospadem, w którym mieści się baza UFO na Małej Malaicie (Malaicie południowej), gdzie także doświadczyłem działalności UFO, jest łatwe do znalezienia. Wystarczy popytać się miejscowych, ale jeśli płynie się na północ przesmykiem, mając Małą Malaitę po prawej, około trzy kilometry od Affiou, głównego miasteczka, i około kilometr ku górze, znajdującej się w dżungli mieści się wejście do ich bazy, gdzie niemal co noc można zobaczyć jak wylatują i wlatują, a także jak nie kryjąc się przelatują zupełnie swobodnie wzdłuż przesmyku. Wielu Salomończyków opowiadało mi też o płaskich, przypominających płaszczkę NOLach z dużymi, okrągłymi światłami od spodu, wydających buczenie, gdy przelatują im nad głowami. Czasem widzą je, jak nisko lecą nad dżunglą albo wynurzają z morza w miejscu, gdzie łowi się ryby. NOLe lądowały w pobliżu wiosek, a (biali albo czarni) ludzie, którzy z nich wysiadali, mieli na sobie dziwne szare mundury, których nie ma nigdzie indziej na świecie. Niech czytelnik sam dojdzie do swych wniosków. Niemniej, jeśli gdzieś istnieje miejsce, które można by nazwać „Kwaterą Główną UFO”, to jest nim Malaita. Pamiętajmy, że bazy, które opisałem, są tymi, o których wiem. Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze mieści się na pozostałym terenie Wysp Salomona. O autorze: Australijczyk Marius Boirayon jest synem działającego w czasie II wojny światowej i pochodzącego z Francji przywódcy maquis (ruchu oporu), a dorastał w Mount Hagen na wyżynach Papui-Nowej Gwinei. Po karierze w Królewskich Australijskich Siłach Lotniczych (RAAF) jako inżynier specjalista ds. samolotów i śmigłowców (pracując w australijskim buszu), postanowił w roku 1995 osiedlić się i żyć na Wyspach Salomona. Marius zbiera fundusze na ekspedycję na Wyspy Salomona, aby zbadać UFO i inne zagadki (o rasach gigantów na Wyspach można przeczytać w jego innym artykule). Na podstawie australijskiej wersji pisma Nexus, http://www.nexusmagazine.com/backissues/1005.conts.html Wol. 10, Numer 5 (sierpień-wrzesień 2003) Wprowadzając temat Wysp Salomona warto wspomnieć o tzw. Gigantach. Tutaj małe wprowadzenie do kolejnej części artykułu dał Wojtek Bobilewicz.
Co ważne, jest jeszcze jedna historia, nie ujęta w tekście, a za to umieszczona w całkiem poważnym i nie zajmującym się sprawami "dziwnymi" przewodniku po Wyspach Salomona i ich szlakach trekkingowych, znalezionym w Internecie. Otóż mowa jest w nim o tym, że nad pewną zatoką jest jaskinia, w której - wedle słów lokalnych mieszkańców - mieszkają "mali ludzie" ("small people"). Wejście do tej jaskini jest uważane przez miejscowych za tabu, ponieważ można rozgniewać "małych ludzi”. Ale do tej sprawy jeszcze powrócę w swoim raporcie. GIGANCI Z WYSP SALOMONA ORAZ JEDNO Z NAJWIEKSZYCH ANTROPOLOGICZNYCH I NAUKOWYCH ODKRYĆ DOKONANYCH WSPÓŁCZEŚNIE WITAMY NA SOLOMON GIANTS.COM Na niniejszej stronie znajdą Państwo niezwykłe informacje, wydobywające na światło dzienne kwestie o zasięgu światowym, spędzające sen z powiek intelektualistom od wielu stuleci. Dotyczy ona dwóch fenomenalnych odkryć, dotyczących zjawisk istniejących na Wyspach Salomona, a strona ta jest kolejną próbą ponownego zwrócenia na nie uwagi współczesnego świata. Pierwsze z odkryć dotyczy tego, jak przez tysiąclecia mieszkańcy Wysp dzielili swą ziemię z uprzednio nieodkrytą przez świat Zachodu rasą hominoidów i czynią tak po dziś dzień; z wielu powodów, które tu wyjaśniliśmy, aż do teraz o fakcie tym nie wiedziała cała reszta świata. […]. Wydaje się, że między Gigantami a przybyszami z kosmosu istnieje ścisły związek. Z różnorakich powodów owe przełomowe odkrycia zmusiły mnie do podzielenia się nimi z resztą świata. Zawsze miałem szczerą nadzieję, że setki badaczy będą kontynuować moją pracę, przyjeżdżając na Wyspy Salomona i prowadząc dalsze badania. Nauka to z całą pewnością progresja coraz nowszych odkryć, a to właśnie jest jedno z nich. Mieszkańcy Wysp Salomona nazwali owych nieodkrytych hominoidów „Gigantami”, co z lingwistycznego punktu widzenia jest ironią, jak na odizolowane Wyspy Salomona, albowiem w historii, w tym także w Biblii innych wielkich księgach, używano tej samej nazwy na określenie tych efemerycznych hominoidów. Aby wyjaśnić pewne fakty, dotyczące istnienia rasy Gigantów na Wyspach, posłużę się przykładem Gigantów z Guadalcanal. „Gigantom z Guadalcanal” taką właśnie nazwę nadali sami mieszkańcy wyspy, a z mych obserwacji wynika, że wydają się oni bardzo podobni do Sasquatcha, Bigfoota, Yeti, Yowie i innych tego typu istot, spotykanych ponoć w innych częściach świata. W chwili obecnej, jak potwierdzić mogą mieszkańcy Guadalcanal, w olbrzymim lesie deszczowym, pokrywającym łańcuchy górskie Guadalcanal, żyją setki, a może nawet i tysiące owych gigantycznych ludzi (i używam terminu „ludzie” nie bez powodu). Wszelkie stwierdzenia, czynione na tej stronie odnośnie Gigantów z Guadalcanal, mogą znaleźć swe poparcie w opowieściach lokalnych mieszkańców Guadalcanal, albowiem odgrywają one zasadniczą część ich całej obecnej i dawnej kultury. Poza tym, że wiadomo, iż budują oni podstawowe szałasy z liści palm sagowych i innych, Giganci posiadają także olbrzymi system jaskiń, biegnący pod niemal całą długością gór, czyli przez ponad 200 kilometrów tej porośniętej tropikalną dżunglą wyspy. Niektórzy z Gigantów z Guadalcanal żyją w zorganizowanych społecznościach o złożonych strukturach społecznych, a ja sam spotkałem wielu mieszkańców wyspy, którzy wierzą, iż byliby w stanie przejść cały ten system jaskiń ze wschodu na zachód, nie widząc ani razu światła dnia; wielu z nich uważa, że populacja Gigantów liczy tysiące osobników. Guadalcanalczycy wierzą także, że pod dużymi górami znajdują się całe ich miasta. Jedno z takich wejść do miasta Gigantów z całą pewnością znajduje się w Górze Tatuva („Mount Tatuva”), a jeśli ktoś kiedyś zechciałby sfilmować Gigantów, to dobrym punktem zaczepienia czy startu są położone blisko Tatuvy wioski, gdzie widywani są w miarę regularnie. Nie jest to jednak konieczne, albowiem Giganci są wszędzie na tym obszarze i prawie codziennie w tym czy innym miejscu wyspy można jakiegoś dostrzec. W istocie znam co najmniej tuzin miejsc na wyspie – oprócz Góry Tatuva – które także stanowią doskonały punkt początkowy do zbierania dokumentalnej ewidencji fotograficznej, dotyczącej Gigantów. Co więcej, znam tuziny takich miejsc na całych Wyspach Salomona, a także na Vanuatu. Możecie zapytać niemal dowolną osobę z Guadalcanal i w ogóle z Wysp Salomona, czy osoba ta (lub jej przodkowie) miała jakieś kontakty z Gigantami, a spotkacie się z bardzo pozytywną odpowiedzią oraz usłyszycie opowieści, popierające tezę o istnieniu Gigantów. Wiem to z całą pewnością, że po przybyciu na Wyspy Salomona zapytać można pierwszego lepszego przechodnia, czy można tu znaleźć Gigantów, a oni zaczną pokazywać we wszystkich kierunkach, a nawet jeśli nie, to szybko zaprowadzą was do kogoś, kto może o nich opowiedzieć.

Jak rozumiem, istnieją trzy różne rodzaje czy typy tych Gigantów. Największe i najczęściej widywane mają ponad 10 stóp wzrostu [ok. 3 metrów – przyp. tłum.], ale spotkałem się z licznymi opowieściami mieszkańców Wysp, które świadczyłyby o tym, że owe Giganty mogą dorastać do jeszcze większych rozmiarów. Giganty te posiadają bardzo długie, czarne, brązowe lub rudawe owłosienie lub też mieszaninę tych kolorów. Kiedy chcą się czemuś lub komuś dobrze przyjrzeć, jedną ręką odgarniają włosy z twarzy. Posiadają także wystające łuki brwiowe, wyłupiaste, czerwone oczy i płaskie nosy oraz szerokie usta. Mają także niezwykle charakterystyczny zapach, który sygnalizował ich obecność ludziom z wybrzeża, w zależności od kierunku wiania wiatru. Kolejne rodzaje czy typy Gigantów są mniejsze i posiadają rzadsze owłosienie. Mniejsza wersja, choć wyższa od normalnego człowieka, wygląda jak żyjący w dżungli, zdziczali ludzie i nie mają takiej ilości owłosienia, co wersja większa. W ten sposób opisują ich w każdym razie mieszkańcy Guadalcanal. Kiedy dochodzi do kontaktów Guadalcanalczyków z owymi „pół-ludźmi”, niemal zawsze ci pierwsi próbują zabić tych drugich. Mniejsze odmiany Gigantów stoją niżej w ich drabinie społecznej, żyjąc głównie poza jaskiniami w gęstych lasach Guadalcanal, choć w dżungli widywano wszystkie trzy typy. Istnieje pewna liczba doniesień w gazetach, nawet w ostatnich czasach, o Gigantach spotykanych w Papui-Nowej Gwinei, a chciałbym także powiedzieć, iż ponad wszelką wątpliwość wiem, że mieszkańcy Vanuatu mają podobne doświadczenia z Gigantami, co Salomończycy, jak na pewno zorientują się ci, którzy zechcą kontynuować moje badania. Muszę podkreślić, że mieszkańcy Wysp Salomona, a zapewne także P-NG i Vanuatu, nie rozumieją, że owa rasa Gigantów, mieszkająca w ich krajach, to sensacja naukowa dla reszty świata. Czy to celowo, czy też nie, ale narodowe hasło Wysp Salomona jest tu jak najbardziej adekwatne. Brzmi ono: „Miejsce, o którym zapomniał czas”.
Oto mapa zachodniego Guadalcanal, pokazująca, gdzie znajduje się liczna populacja Gigantów. Można przyjąć, że ten liczący sobie około 1000 km kwadratowych obszar, porośnięty gęstą, górską, tropikalną dżunglą, mieszczący się w zachodniej części wyspy, jak to pokazano na powyższej mapie i pozbawiony kropek, oznaczających miejsca zamieszkane – to rejon zamieszkiwania czy przebywania Gigantów. Choć można ich znaleźć na całej wyspie, zazwyczaj kropki oznaczają zaledwie 2-3 wiejskie chatki, należące to powiązanych ze sobą plemion. Ponadto, a ma to znaczenie, faktem jest także, iż chociaż własność ziemi jest na Guadalcanal i na Wyspach Salomona czymś bardzo ważnym, ów obszar nie należy do żadnego konkretnego plemienia, a istnieje ku temu ważny powód, o który można się dowiedzieć, zadając po prostu pytania miejscowym. Jeśli czytają te słowa mieszkańcy Wysp Salomona z wysp Choiseul i Isabelle, proszę o wybaczenie, że nie umieściłem map Waszych wysp i nie opisałem podobnych zdarzeń, mających miejsce na Waszym terenie. Guadalcanal jest bogaty w złoto, a fakt ten został odkryty przez Europejczyków już wieki temu. Trzydzieści lat temu różne firmy, zajmujące się wydobywaniem złota, rozpoczęły negocjacje z właścicielami gruntów, podpisując umowy przedwstępne w celu wzbogacenia się na wydobyciu kruszcu. Po wielu nieudanych próbach kilka lat temu firma Ross Mining zawarła umowę z lokalnymi mieszkańcami, zgodnie z którą otrzymywali oni 3% ceny sprzedaży złota. W roku 1998 w rejonie zwanym „Gold Ridge” („Złotą granią”) na północno-centralnym Guadalcanal, tam, gdzie zbudowano kopalnię złota, pracowano większym modelem buldożerów, konstruując drogi i wyrównując obszar wokół kopalni. Kopalnia graniczy z terytorium Gigantów, a wydaje się, że są oni dość terytorialni. Pewnego razu jeden z wielkich buldożerów uległ uszkodzeniu – zniszczony został jeden ze sworzni, do którego przymocowany jest lemiesz spychacza. Ponieważ było już późne popołudnie, postanowiono pozostawić tam lemiesz spychacza i zabrać buldożer do warsztatu, aby wieczorem dokonać odpowiednich napraw i móc go użyć ponownie następnego dnia. Kiedy powrócono następnego dnia, lemiesza tam nie było. Wszyscy byli niezwykle zaskoczeni. Jakże mógł zniknąć tak ciężki przedmiot? Należy pamiętać, że mówimy o ciężarze dziesięciu ton lub więcej. Zaczęli więc przeczesywać pobliskie krzaki, szukając śladu lemiesza i nagle niedaleko miejsca, w którym go pozostawiono odnaleźli potężne odciski stóp o długości około 3 stóp [około 93 cm – przyp. tłum.]. Ostatecznie usłyszano, jak jeden z członków zespołu krzyczy „Jest tutaj!” z oddalonego o jakieś 100 metrów niewielkiego wzgórza. Przestudiowawszy dokładniej odciski stóp doszli do wniosku, że Giganci nie zanieśli tam lemiesza spychacza, tylko przerzucili, lub też że znalazła się tam ona w jakiś inny sposób. Nawiasem mówiąc, owa obecnie nieczynna kopalnia złota w Gold Ridge, która – jak wynika z raportów geologicznych wyspy – jest niewielka w porównaniu z potencjałem kilku innych obszarów, posiada wciąż złoża złota o szacunkowej wartości 20 miliardów dolarów australijskich. Kilka lat temu, jako że wówczas pracowałem jeszcze jako pilot i inżynier na śmigłowcach, zostałem poproszony przez pierwszego pilota helikoptera należącego do amerykańskiej floty rybackiej o zajęcie się potrzebnymi częściami zamiennymi, ponieważ Australia znajdowała się bliżej, niż Guam. Zlecenie trwało sześć tygodni, a za moją pracę otrzymałem sowite wynagrodzenie. Biuro, w którym urzędowałem, znajdowało się dokładnie naprzeciwko dawnej siedziby lokalnego rządu prowincji Guadalcanal i w czasie przerw na lunch czasem przechodziłem na drugą stronę ulicy, popijając piwo z ówczesnym Premierem Guadalcanal oraz z Viktorem, Ministrem Finansów. Podczas jednej z takich przerw na lunch opowiedzieli mi o spotkaniu z Gigantem, które przeżyli kilka miesięcy wcześniej. Premier, obecnie jeden z Ministrów na Wyspach Salomona, oraz Victor, który ponownie został wybrany na Ministra Guadalcanal, postanowili pojechać do Gold Ridge, aby zbadać teren pod proponowaną kopalnię złota. Wczesnym popołudniem wyjechali swą Toyotą Hilux Twin-Cab w stronę tego miejsca. Jedzie się tam dość długo, lecz w końcu, minąwszy po drodze kilka wiosek, dojechali do kopalni. Zza zakrętu wyłonił się buldożer, a ponieważ w tych rejonach często pada, droga wiodąca po zboczu wzgórza stała się śliska, ześlizgnęli się z szosy i zakopali w błocie. Usiłowali skierować pojazd z powrotem na drogę, jednak bezskutecznie. Zdecydowali się więc powrócić pieszo do ostatniej mijanej wioski i poprosić grupę mężczyzn, by im pomogli wyciągnąć samochód z błota. Zebrawszy grupę trzydziestu kilku ludzi, wrócili na miejsce. Kiedy mijali ostatni zakręt, za którym pozostawili zakopany pojazd, zobaczyli, że samochód znów stoi na drodze, a obok samochodu – jeden z przodu pojazdu, a drugi z tyłu – stały dwa olbrzymie Giganty. Ich pierwszą naturalną reakcją była ucieczka w popłochu i krzyki potwornego przerażenia. Powiedzieli mi, że kiedy odzyskali odwagę jakieś pół godziny później, powrócili w to miejsce i stwierdzili, że Giganty odeszły. Zapytałem naturalnie jakiego były wzrostu. Powiedzieli mi, że wyższy z nich dźwigał przód pojazdu i przestawił go na drogę, a kiedy zbadali ślady stop, to okazało się, że obydwa Giganty podnosiły samochód w ten sam sposób, stawiając jedną nogę na drodze, a drugą blisko pojazdu. Wskazując przez okno na pobliskie drzewo, Premier odparł: „mniej więcej takiego wzrostu”, a wysokość drzewa oszacowałem na około 15 stóp [ok. 4,5 metra – przyp. tłum.], co zgadzałoby się z opisywaną przez nich długością śladów na drodze, wynoszącą 3-4 stopy [ok. 93-125 cm – przyp. tłum.]. Mieszkańcy Guadalcanal, jak wielu innych wysp, znają dobrze historię “Mango”, która zmarła dwa lata temu. Została ona porwana przez Gigantów pięćdziesiąt lat temu i spędziła wśród nich około 25 lat. Uznano ją za zmarłą, aż któregoś dnia odnaleziono ją w ogrodzie na północno-wschodnim wybrzeżu, ciężarną, histerycznie toczącą pianę z ust. Gigant pojął ją za żonę. Kiedy ludzie zdali sobie sprawę, kim ona jest, usiłowali ją schwytać, lecz ponieważ jej skóra była obślizgła jak u węgorza, trudno im było ją utrzymać. Jeden z ludzi wpadł na oryginalny pomysł i wykorzystał liście szczególnej rośliny o chropowatych powierzchniach. Użyli liści do schwytania kobiety, a potem związano ją kłączami. Naturalnie przez resztę życia była niestabilna psychicznie, lecz w wyniku ciąży urodziła chłopca, pół-krwi Giganta. Chłopiec dożył piątego roku życia, a wtedy zabił go jeden z braci Mango. Peter i inni moi przyjaciele wiedzą, gdzie znajduje się jego grób. Mango to tylko jedna z osób, której przytrafiło się coś takiego, ale nie musicie mi wierzyć, po prostu popytajcie wokół. Jest więcej takich historii. Małpy nie mogą krzyżować się z ludźmi. Więc skąd pochodzą Giganci? Sądzę, że jest to gatunek hominoida, który przetrwał i który oddzielił się od głównego pnia na długo przed Neandertalczykiem, rozwijając się w toku ewolucji do formy, jaką znamy dzisiaj. Mieszkańcy Guadalcanal wierzą także, iż Giganty były tu na długo przed nimi. Wiem to bez cienia wątpliwości, że ich pula genowa pozwala im na krzyżowanie się z nami, jak dowiedzą się ci, którzy śledzą moje badania. Giganci z Guadalcanal są z pewnością jakąś formą przetrwałego gatunku hominoidów, niegdyś ściśle spokrewnioną z przodkami Homo sapiens, albowiem wedle tego, co mówią nam naukowcy, krzyżowanie się małp i ludzi nie jest możliwe. Wciąż jeszcze mieszkają na Guadalcanal i zapewne w wielu innych miejscach pół-krwi potomkowie Gigantów. Zapytajcie dowolnego Guadalcanalczyka, a opowie wam o nich i wskaże miejsce ich zamieszkania, ale poniżej przytaczam kilka przykładów. Poza dwiema olbrzymimi pół-krwi Gigantami, mieszkającymi na północno-wschodnim Guadalcanal, istnieją także pół-krwi i ćwierć-krwi mężczyźni-Giganci, którzy spłodzili z lokalnymi kobietami dzieci, mające jedną ósmą krwi Gigantów. Żyją oni do tej pory w Tangarare na Weather Coast (Wybrzeżu Pogodowym) na południowo-zachodnim Guadalcanal. Można tam pojechać i zobaczyć owych ludzi. „Silver” zmarł w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku, lecz „Genny”, jego syn, oraz jego dzieci, z których niektóre same spłodziły już dzieci, żyją i mają się dobrze. Olbrzymi Gigant ćwierć-krwi, Genny, znany jest okolicznym mieszkańcom z tego, że potrafi w egoistycznym odruchu zjeść całą świnię, wraz z kośćmi, wnętrznościami etc. Także krokodyle. Kilka zabawnych opowieści, dotyczących tego niezwykłego człowieka zawartych jest w książce, która wkrótce się ukaże, a której szczegóły znajdują się na końcu tej strony. Pobranie do analizy/badań próbek DNA Gigantów oraz ich pół- i ćwierć-krwi potomków mogłoby stanowić nieocenione narzędzie dla wielu prac badawczych i osiągnięć w dziedzinie inżynierii genetycznej oraz przy opracowaniu środków medycznych, które obecnie wydają się nie do wyobrażenia; ponadto udowodniłoby bezsprzecznie pochodzenie Gigantów. W roku 2002 naukowiec z Uniwersytetu Papui-Nowej Gwinei zmapował DNA Melanezyjczyków i odkrył niewielkie różnice w stosunku do DNA innych Homo sapiens, na przykład Europejczyków, co, jak powiedział, było dla niego zdumiewające. W toku rozmyślań doszedłem do wniosku, że być może znam odpowiedź na jego zaskoczenie. Jest całkiem możliwe, że w ciągu tysięcy lat DNA mieszkańców Papui-Nowej Gwinei, Wysp Salomona i Vanuatu uległo nieznacznej zmianie ze względu na sporadyczne mieszanie się z materiałem genetycznym Gigantów, zamieszkujących ich wyspy. Dlaczego na całym świecie są tak skryci i niechętnie się pokazują? Jak zobaczą ci, którzy podejmą po mnie badania, niekoniecznie tak jest w przypadku Wysp Salomona, mam jednak odpowiedź na to trudne pytanie, które spróbuję przedstawić na końcu niniejszej strony internetowej, chciałbym jednak nadmienić tylko, że w ciągu następnej dekady dowiemy się, czy miałem rację. Podobnie jak Homo sapiens i inne hominoidy, Giganty z Wysp Salomona są zarówno mięsożerne, jak i roślinożerne, co potwierdzić mogą mieszkańcy Guadalcanal i niektórych innych wysp archipelagu. Owe hominidy nieznanego typu do niedawna uważały ludzi, mieszkających na wybrzeżach Guadalcanal i innych wysp za źródło pożywienia, podobnie jak każde inne mięso. W ciągu tysiącleci wiele tysięcy Guadalcanalczyków i Salomończyków straciło życie w wyniku kanibalizmu Gigantów, stąd właśnie ci ostatni odgrywają tak wielką rolę w historii i kulturze lokalnych mieszkańców. Podczas mego ograniczonego badania, dotyczącego obecności Gigantów na Wyspach Salomona stwierdziłem, że Giganci traktowali Salomończyków, jak my traktujemy świnie – jako „mięsko do zjedzenia”. Owo prymitywne, godne Neandertalczyka myślenie doprowadziło do tego, że porywano dzieci i umieszczano je w klatkach w celu konsumpcji, gdy trochę podrosną. Istnieją rozliczne, przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści folklorystyczne, opowiadające o nagłych napaściach Gigantów na wioski, podczas których Giganci chwytali ludzi, wyrywając im kończyny i zjadając na miejscu, podczas gdy pozostali przy życiu biegali w tę i z powrotem w absolutnym popłochu. Istnieje też wiele innych opowieści o tzw. „Gigantach-Mordercach”, którzy powracali notorycznie w te same miejsca, czyniąc sobie z mieszkańców posiłek. Czasami zdarzały się całe grupy owych „Gigantów-Morderców”. W książce, zatytułowanej „The Giants of Solomon Islands” („Giganci z Wysp Salomona”), dostępnej na końcu tej strony, odnotowano dobrze znaną opowieść o incydencie, który zdarzył się na Weathercoast (Wybrzeżu Pogodowym) na południowo-zachodnim Guadalcanal, gdzie wioskowy głupek zdołał zabić „pięciu braci, Gigantów-Morderców” w akcie zemsty za jego klan, w zamian otrzymując rękę córki Najwyższego Wodza i kilka innych przywilejów. Uważam, że jednym z głównych powodów, dla których liczba mieszkańców Wysp Salomona i Vanuatu jest o wiele mniejsza, niż powinna jest to, że – dla przykładu – w ciągu pięciu tysięcy lat, podczas których Giganci uważali ludzi za źródło mięsa, rozmnażanie mieszkańców wysp było utrudnione. Nawet jeśli rocznie zjadano tylko pięćdziesiąt osób, i to tylko w ciągu trochę ponad pięciu tysięcy lat, oznacza to, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi nie miało szansy na rozmnożenie. Niestety statystyki dotyczące kanibalizmu Gigantów są znacznie gorsze, niż powyższy przykład, jak dowiedzieć się mogą osoby zainteresowane moimi badaniami. Istnieje jeden Gigant, który znany jest mieszkańcom Guadalcanal jako ten, który zdjął ich z menu swych współplemieńców. „Luti Mikode”, wciąż będący „Wodzem Gigantów”, zmienił na zawsze mordercze zachowania Gigantów wobec Guadalcanalczyków w rezultacie „Wojen Gigantów”, toczonych na początku XX wieku z klanami przeciwnymi tym zmianom. Po poznaniu historii o tym, jak zmienił on około 100 lat temu podejście reszty Gigantów co do zjadania ludzi czytelnik będzie wielce zaskoczony. To absolutnie zadziwiające, a w trakcie swych badań udowodniłem, że to prawda. Choć nie wiem wszystkiego o Gigantach z Wysp Salomona, uważam, że kanibalizm Gigantów wobec mieszkańców wybrzeży ustał z trzech różnych powodów, o których teraz wspomnę. „Wojna Gigantów z Guadalcanal”, związki Gigantów z istotami pozaziemskimi, zamieszkującymi Guadalcanal i inne wyspy oraz nadejście ery odkryć związane z pojawieniem się na Wyspach białego człowieka. O tematach tych szerzej piszę we wspomnianej książce. Skąd wiem, że Luti Mikode wciąż żyje? Poza faktem, że wielu mieszkańców to potwierdza oraz innym faktem, a mianowicie tym, że uważa się, iż Giganci żyją znacznie dłużej, niż Homo sapiens, jeszcze jedno przemawia za prawdziwością tego stwierdzenia, czyli fakt, że w roku 2000 anglikański biskup Wysp Salomona spotkał się z nim w ogrodzie, aby przedyskutować wojnę etniczną, trwającą podczas istniejących wówczas na Wyspach Salomona napięć. Skąd Luti Mikode wiedział, że biskup posiada w swej wiosce takie miejsce odpoczynku? Po pierwsze informacja ta mogła przedostać się przez radio. Po drugie – i to jedyne inne wyjaśnienie, które przychodzi mi do głowy, choć brzmi ono dla niektórych idiotycznie – musi istnieć jakiś wymiar duchowy, który nieobcy jest Gigantom. Po tym spotkaniu biskup i Luti Mikode spotkali się raz jeszcze. Można spytać się o to samego biskupa, można też udać się do Solomon Islands Broadcasting Corporation (SIBC), albowiem w owym czasie dużo mówiło się na ten temat w mediach. Na Wyspach Salomona dzieją się naprawdę dziwne rzeczy! Nie wiem, czy Giganci z Guadalcanal posiadali kiedykolwiek wcześniej zaawansowaną technologię, ale z pewnością mają ją obecnie. Wiem na przykład, że od co najmniej 50 lat posiadają w swych podziemnych siedzibach system oświetlenia bez wyraźnego źródła światła, takiego jak żarówki czy lampy, lecz raczej pochodzącego jakby z wnętrza góry; jest tam jasno jak w dzień, jak wynika ze słów świadków, których schwytano, a następnie wypuszczono. Nie bez powodu używam słowa „technologia”, albowiem inni niezależni i wiarygodni świadkowie opowiedzieli mi o zdarzeniach, które bezsprzecznie to potwierdzają. I znowu nie będę teraz wnikał w szczegóły, ponieważ w tej chwili najistotniejsze jest to, że Giganci i ich instalacje istnieją. Guadalcanal, Malaita, Choiseul, Isabelle oraz Makira mają dosłownie setki jaskiń i pozostałości artefaktów Gigantów i każdy może odwiedzić te wyspy, oglądając wszystko na własne oczy. Niektórzy Giganci w zamierzchłych czasach grzebali swych zmarłych w podobny sposób, jak pochowano Jezusa, w grobowcu, którego wejście zasłonięto głazem. Ezekiel Alebua, niegdyś Premier Guadalcanal, a także Premier Wysp Salomona, który rozmawiał ze mną na temat Gigantów i przeżył z nimi spotkanie, wie o miejscu pochówku na wschodnim Guadalcanal, do którego zabrał go w dzieciństwie ojciec. Wewnątrz jaskini leży idealnie zachowany szkielet Giganta, liczący około 15 stóp [ok. 4,5 metra – przyp. tłum.]. Na skutek splotu różnych okoliczności nigdy nie udało mi się go zobaczyć, ale wiem o innych tego typu grobach, wiele innych osób także zdaje sobie sprawę z ich istnienia. Tuż przed napięciami etnicznymi na Wyspach Salomona, grupa mężczyzn z Tangarare (poł.-zach. Guadalcanal) udała się na spotkanie z Gigantami w celu zasięgnięcia ich porady co do dalszego postępowania. Nie postąpili jednak zgodnie z ich poradą, wrócili więc do nich ponownie, lecz ponieważ poprzednio nie zastosowali się do porady, Giganci powiedzieli im, że teraz wszystko zależy od nich i żeby uciekali. Co zaskakujące, o wydarzeniu tym opowiadano na antenie SIBC. Kiedy biali ludzie słyszą takie rzeczy, a jest ich mnóstwo, z jakiegoś powodu puszczają to mimo uszu, nie wykazując nawet najmniejszego zainteresowania. No cóż, ze mną jest inaczej! Krótko mówiąc, można zapytać niemal każdą osobę na Wyspach Salomona, a z pewnością na Guadalcanal, a opowie wam

Komentarze: 0
Wyświetleń: 11016x | Ocen: 1

Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5


Śr, 22 paź 2008 00:00   
Autor: FN, źródło: FN   



* Komentarze są chwilowo wyłączone.

Wejście na pokład

Wiadomość z okrętu Nautilus

ONI WRACAJĄ W SNACH I DAJĄ ZNAKI... polecamy przeczytanie tekstu w dziale XXI PIĘTRO w serwisie FN .... ....

UFO24

więcej na: emilcin.com

Sob, 3 luty 2024 14:19 | Z POCZTY DO FN: [...] Mam obecnie 50 lat wiec juz długo nie bedzie mnie na tym świecie albo bede mial skleroze. 44 lata temu mieszkałam w Bytomiujednyna rozrywka wieczorem dla nas był wtedy jedno okno na ostatnim pietrze i akwarium nie umiałem jeszcze czytać ,zreszta ksiażki wtedy były nie dostepne.byliśmy tak biedni ze nie mieliśmy ani radia ani telewizora matka miała wykształcenie podstawowe ojczym tez pewnego dnia jesienią ojczym zobaczył swiatlo za oknem dysk poruszający sie powoli...

Artykułem interesują się

Poniżej lista Załogantów, których zainteresował ten artykuł. Możesz kliknąć na nazwę Załoganta, aby się z nim skontaktować.

Brak zainteresowanych Załogantów.

Dziennik Pokładowy

Sobota, 27 stycznia 2024 | Piszę datę w tytule tego wpisu w Dzienniku Pokładowym i zamiast rok 2024 napisałem 2023. Oczywiście po chwili się poprawiłem, ale ta moja pomyłka pokazała, że czas biegnie błyskawicznie. Ostatnie 4 miesiące od mojego odejścia z pracy minęły jak dosłownie 4 dni. Nie mogę w to uwierzyć, że ostatnią audycję miałem dwa miesiące temu, a ostatni wpis w Dzienniku Pokładowym zrobiłem… rok temu...

czytaj dalej

FILM FN

EMILCIN - materiał archiwalny

archiwum filmów

Archiwalne audycje FN

Playlista:

rozwiń playlistę




Właściwe, pełne archiwum audycji w przygotowaniu...
Będzie dostępne już wkrótce!

Poleć znajomemu

Poleć nasz serwis swojemu znajomemu. Podaj emaila znajomego, a zostanie wysłane do niego zaproszenie.

Najnowsze w serwisie

Wyświetl: Działy Chronologicznie | Max:

Najnowsze artykuły:

Najnowsze w XXI Piętro:

Najnowsze w FN24:

Najnowsze Pytania do FN:

Ostatnie porady w Szalupie Ratunkowej:

Najnowsze w Dzienniku Pokładowym:

Najnowsze recenzje:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: OKRĘT NAUTILUS - pokład on-line:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: Projekt Messing - najnowsze informacje:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: PROJEKTY FUNDACJI NAUTILUS:

Informacja dotycząca cookies: Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu logowania i utrzymywania sesji Użytkownika. Jeśli już zapoznałeś się z tą informacją, kliknij tutaj, aby ją zamknąć.