Był grudniowy poranek 2005 roku, kiedy wracał do domu traktorem z przyczepą. Na przyczepie były puste bańki po mleku, które wiózł z punktu skupu. Dojeżdżał do miejscowości Zdany, kiedy stało się coś dziwnego. Nagle bez powodu zgasł silnik w traktorze. Kiedy pan Kowalik wysiadł z kabiny zobaczył, że w powietrzu unosi się dziwaczny pojazd. Miał kształt latającego spodka i przypominał ten obiekt, o którym czasami „piszą w Fakcie”, że to UFO. Pojazd był potężny, około 20 metrów średnicy. W niczym nie przypominał samolotu. Po wykonaniu kilku manewrów w powietrzu dziwaczny obiekt oddalił się, a w tym samym momencie samoczynnie uruchomił się silnik traktora. Pan Kowalik wspomniał w liście, że ma zdjęcia tego obiektu, które wykonał ktoś inny, kto także obserwował całe zajście. Pytał, czy dziennik FAKT jest zainteresowany opisaniem tego, co mu się przydarzyło. Pod spodem był numer telefonu komórkowego p. Kowalika. Co się dzieje z tym listem? Szef działu krajowego Faktu decyduje, że warto jest coś o tym napisać. Według naszych kolegów dziennikarzy z Faktu tematy UFO nie są może aż tak interesujące jak „zdrowie” czy „obyczajówka”, ale generalnie pasują do profilu gazety. List ten dostaje młoda dziennikarka (22 l.), Monika M., która w Fakcie pracuje od niedawna. Ma spotkać się z tym człowiekiem, napisać tekst, a zdjęcia zrobi jeden z fotoreporterów. Pisząc tekst powinna pamiętać, że artykuł powinien mieć wyraźnego bohatera, z którym będzie mógł identyfikować się czytelnik FAKT-u, musi przeżyć „coś ważnego”, czegoś się nauczyć i „coś zrozumieć”. Te proste zasady dotyczą wszystkich tekstów w tej gazecie i pewnie jest to także kluczem do zrozumienia sukcesu, jaki odniosły tabloidy na całym świecie. Monika przeczytała list i zgodnie z zaleceniem wydawcy zadzwoniła do pana Kowalika. On wszystko potwierdził i zgodził się spotkać z ekipą Faktu, ale tam gdzie mieszka, czyli niedaleko Zdanów. Monika mówi o tym szefowi działu, a ten zgłasza zapotrzebowanie na samochód i fotoreportera. Okazuje się, że pojedzie z nią Grzegorz J., który na tę trasę weźmie własny samochód. Telefonicznie umawiają się z p. Kowalikiem, gdzie się spotkają i o której godzinie. Jest jedna sprawa, o której warto wspomnieć. Każdy fotoreporter ma obowiązek wykonania zdjęć, które w jakiś sposób „wstrząsną czytelnikami Faktu”. To nie mogą być zwykłe zdjęcia, to muszą być poruszające serce fotografie, które zawierają w sobie jakieś emocje. Zrobić takie zdjęcia wcale nie jest łatwo! Gorzej, bo musi być także bohater i „story z jego udziałem”. Dobrze, żeby zdjęcie pokazywało tego bohatera w takiej pozie, która jednoznacznie określi „rolę bohatera w całej historii”. Kiedy będziecie kiedykolwiek przeglądali zdjęcia w tej gazecie, zwróćcie na to uwagę... Fotoreporter dziennika FAKT przed wyjazdem dowiaduje się, że chodzi o UFO i jakiegoś gościa, który coś widział. Nie wchodzi w szczegóły, nie interesuje go nic poza tym, aby przywieźć dobre zdjęcia. Obojętnie przyjmuje informację, że główny bohater ma jakieś zdjęcia. To nic nie znaczy, bo na zdjęciach mogą być jakieś małe „kropki”, a poza tym za takie zdjęcia nie dostanie wierszówki. O wiele lepiej będzie, jeśli sam wykona zdjęcia UFO. /warto, żebyście sobie zapamiętali ten drobny aspekt pracy dziennikarskiej, gdyż ten element pokazuje, dlaczego fotoreporterzy jak ognia unikają publikacji zdjęć innych osób, choćby nie wiadomo jak były dobre. Po prostu nie dostają za nie honorarium! Bardzo często się zdarza, że autorzy tekstów starają się ukryć fakt, że są inne zdjęcia zrobione przez świadka.../ Grzegorz J. postanawia samemu wykonać zdjęcia UFO. Wymyślił sobie to w następujący sposób: potrzebne mu będą balony i metalowa przykrywka. Podwiązaną sznurkiem przykrywkę balony uniosą się w górę nad świadka, który będzie pokazywał na nią palcem i także znajdzie się w kadrze. Pomysł urzekający swoją prostotą i pokazujący wirtuozerię fotografa tej gazety – do Zdanów wyrusza samochód z Moniką, fotoreporterem i... balonami kupionymi pod warszawskim ZOO, które cierpliwie czekają na swoje pięć minut w bagażniku samochodu. W mroźny, grudniowy poranek samochód z ekipą dziennikarz/fotoreporter wyrusza do Zdanów na spotkanie z p. Kowalikiem. I tutaj jest kolejny, ciekawy moment. Zdany są w okolicy Siedlec, gdzie korespondentem jest Andrzej Woźniak. Jest powszechnie przyjęte, że jeśli dziennikarz z centrali w Warszawie wyrusza zrobić materiał w terenie – zawiadamia „lokalnego”. I nie ma tutaj znaczenia, że Woźniak od lat pisze tylko i wyłącznie o sprawach policyjnych – chodzi o pewną zasadę. Poza tym zawsze może coś pomóc i nie odczuwa przyjazdu na jego teren jako „podkopywanie pozycji”. Przed wyruszeniem do Zdanów Monika M. zawiadamia Andrzeja Woźniaka, który obiecuje na chwilę przyjechać. Jak zwykle jest bardzo zajęty i przebywa „akurat na komendzie”. Kiedy dowiaduje się, że zostanie dopisany jako współautor tekstu, wtedy chętnie się zgadza. Samochód z ekipą dziennika Fakt pojawia się w miejscu przy drodze, gdzie czeka już Zbigniew Kowalik. Ma ze sobą dyskietkę, na której są nagrane zdjęcia obiektu, który został sfotografowany przez jego znajomego. Nie ma tych zdjęć wydrukowanych, więc jedynie opisuje, co na nich jest. Fotoreporter nie interesuje się tym, co zawierają te zdjęcia, gdyż dobrze wie, że aby jego przyjazd na miejsce miał sens, sam musi wykonać zdjęcia. To właśnie te zdjęcia muszą trafić na łamy gazety – rachunek ekonomiczny jest bezlitosny. Jest mróz, więc dziennikarka prosi świadka o to, żeby razem z nią siadł na tylnym siedzeniu auta. Monika wyjmuje dyktafon i zaczyna rozmawiać. W tym czasie fotoreporter odchodzi od samochodu na pobocze, aby wypuścić balony i wykonać „zdjęcia UFO”. Tę scenę obserwują przejeżdżający kierowcy, a także patrol policji. Kiedy szukając materiałów potrzebnych do dokumentacji tego zdarzenia odwiedziliśmy okoliczne komendy policji, na jednej z nich byli policjanci, którzy widzieli tę scenę, którą z rozbawieniem obserwowali z policyjnego radiowozu. Najbardziej zabawne były próby podejmowane przez Grzegorza J., aby cała konstrukcja uniosła się w powietrze. Balony były zbyt małe i miały zbyt małą siłę nośną, aby podnieść do góry pokrywkę. Wszystko wyglądało bardzo nieporadnie i wyjątkowo zabawnie, zaś sam fotoreporter „chyba nie bardzo wiedział, co zrobić z tymi balonami i wreszcie dał sobie spokój” – tak relacjonował to jeden z policjantów. Istotnie cała inscenizacja zakończyła się katastrofą i po kilku nieudanych próbach Grzegorz J. porzucił pomysł wykonania zdjęć „UFO”. Postanowił zrobić klasyczną fotograficzną robotę typu „foto-story”, a więc zdjęcie „świadka” w różnych wersjach, okolicy, miejsca zdarzenia. Interesujące jest to, że jego przezabawne szarpanie się z balonami na polu obserwowało wielu świadków, ten moment został zapamiętany przez mieszkańców i następnie nam szczegółowo opisany. Z dotarciem do osób obserwujących wyczerpującą „pracę fotoreportera Faktu” nie było żadnych problemów. Okazało się, że nawet tak małe zamieszanie przy drodze nie uszło uwadze okolicznych mieszkańców, co było dużym zaskoczeniem. |
Po krótkiej rozmowie z p. Kowalikiem fotoreporter poprosił świadka o zapozowanie z tzw. klasyczną pozycją obserwatora UFO, czyli jedną ręką wyciągniętą w niebo wskazującą na obiekt. Tego typu zdjęcia są mile widziane w Fakcie, gdyż pokazują emocje, a poza tym prości ludzie czytający ten tekst mogą sobie łatwo wyobrazić, jak to mogło być. Pan Kowalik zgadza się i w ten sposób powstaje zdjęcie, które zostanie opublikowane w gazecie z podpisem ZBIGNIEW KOWALIK (53 l.) rolnik ONI MI SIĘ PRZYGLĄDALI!” Spodek zawisł kilkanaście metrów nade mną i nad moim traktorem. Jakbym robił im zdjęcie! Pokrążył i odleciał Ale to cały czas za mało dla fotoreportera, który cały czas uważa całą historię za zbyt mało „poruszającą”. Czytelnicy Faktu lubią, kiedy sprawa dotyczy kilku osób, a nie tylko jednej. Potrzebuje co najmniej jeszcze jednego bohatera! Niedaleko przygląda mu się rozbawiona rodzina siedząca w granatowym Lanosie. Podchodzi do kierowcy auta, Ryszarda Sobiczewskiego. Mieliśmy sporo szczęścia, bo udało nam się dotrzeć do tego człowieka. Oto jego relacja: „Patrzyłem, jak ten gość próbuje puścić te balony, ale w ogóle mu się to nie udało. Ja tam byłem dlatego, że nawalił mi silnik w aucie w tamtym pechowym miejscu. Stałem po prostu na poboczu i czekałem, aż przyjedzie traktor, żeby mnie odholował do domu. Ten fotograf podszedł do mnie i zapytał, czy się zgodzę, żeby zrobił mi zdjęcie i potem je opublikował. Pomyślałem: czemu nie? Jak chce, to niech robi zdjęcia. Coś tam podpisałem, jakiś papier, że się zgadzam. Potem gazety nie widziałem, ale ktoś mi powiedział, że w niej byłem.” W tekście opublikowanym 20 grudnia w Fakcie ukazało się zdjęcie Ryszarda Sobiczewskiego, a pod spodem był następujący tekst: Latający spodek tak długo przyglądał się lanosowi Ryszarda Sobiczewskiego, że właściciel nie był w stanie odpalić potem auta. W tym czasie na miejscu pojawił się Andrzej Woźniak, dziennikarz z Siedlec. Pokręcił się chwilę, przywitał z dziennikarzami Faktu, zgodził na podpis jako współautor artykułu, po czym odjechał kończyć inny, swój własny tekst. Na miejscu był dosłownie chwilę. Po powrocie do redakcji Monika M. napisała tekst, który po krótkich korektach redaktora wydawcy tej kolumny ukazał się w dzienniku FAKT 20 grudnia 2005 roku. Oto ten tekst: Nad Mazowszem lata UFO Kosmici zatrzymują tu samochody i dokładnie je badają! To najbardziej tajemnicze miejsce w Polsce! W małej wsi na Mazowszu psują się samochody. Dlaczego? Przez UFO! Prawdopodobnie kosmici wysyłają promienie, które unieruchamiają silniki aut i traktorów. A potem krążą nad nimi, jakby je fotografowali. Droga Siedlce-Radzyń Podlaski nie cieszy się sympatią kierowców z okolicy. Unikają jej jak mogą. - Zawsze jak tu jadę, to mi gaśnie traktor. Moi sąsiedzi też się na to skarżą - opowiada nam Zbigniew Kowalik (53 l.) Ma w pobliżu gospodarstwo i jeździ tędy codziennie. Gdy dojeżdża do wsi Zdany, z silnikiem coś się dzieje. Staje. Rozrusznik nie kręci, jakby nie było akumulatora. A po kilku minutach silnik sam się włącza! Tak było też tego poranka. Pan Zbigniew wracał ze skupu mleka i jego traktor stanął obok znaku "czarny punkt". - Zauważyłem, że coś szybko leci w moją stronę - opowiada z przejęciem Zbigniew Kowalik (53 l.) - Podleciało bliżej i zamarłem. Z początku myślałem, że to ptak, ale gdy się przyjrzałem, zauważyłem, że to spodek! Miał na oko dwadzieścia metrów średnicy. Krążył wokół mnie i szybko odleciał - tłumaczy. Sąsiad pana Zbigniewa zrobił zdjęcia kosmitów. Po tym wszystkim w traktorze pana Zbigniewa włączył się silnik. Ufolodzy badają hipotezę - kosmici badają nasze pojazdy. - Ta droga jest mało uczęszczana, a gdy zatrzymują pojazdy do skanowania, nie powodują niebezpieczeństwa - tłumaczą badacze UFO. MOMAR, AW Warto też zobaczyć, jak wyglądała ta publikacja. Oto skan artykułu z wtorkowego FAKT-u z 20 grudnia 2005 roku. /strona 13/ Tych „ufologów” na końcu tekstu dodano po prostu z marszu. Zawsze w każdym tekście musi być tego typu ocena eksperta, a jak ona jest tworzona i jak bezkarnie są przekręcane lub wymyślane słowa, można się przekonać na tym przykładzie. I tu też ważna uwaga – tekst Moniki M. odbiegał trochę od tego, co w końcowej wersji ukazało się w tabloidzie. Jest bowiem przyjęte, że redaktor wydawca kolumny może zmienić tekst w sposób dowolny. Warunek jest jeden – ma się go dobrze „czytać” i ma „chwytać czytelników”. Innych reguł nie ma. Tego samego dnia Monika M. oddała także dyskietkę ze zdjęciami, które przekazał jej pan Kowalczyk. I w tym momencie dla niej historia się zakończyła. Historia związana ze Zdanami powróci na początku roku, ale bynajmniej nie w dzienniku FAKT! Tutaj swoje pięć minut będzie miało ogólnopolskie radio komercyjne RMF FM, ale o tym za chwilę. W tym miejscu chcemy zaprezentować Wam mały fragment wywiadu z Moniką M., który przeprowadziliśmy w centrum Warszawy. Od tekstu tej publikacji. Wywiad z Moniką M., dziennikarką „Faktu”, autorką artykułu z 20.12.2005 r. przeprowadzony dnia 6 listopada 2006 r. w warszawskim klubie Trafic. Uczestnicy: Monika M. – „Fakt” Robert Bernatowicz – Fundacja Nautilus Małgorzata Żółtowska - Fundacja Nautilus R - Jak to było pani Moniko? M – To było taka sytuacja, że ktoś przysłał do nas list i opisał tę historie. Tak jak tutaj jest w tekście. My pojechaliśmy razem z Grześkiem (Grzegorz J. – przyp.red.) No i zrobiliśmy mu zdjęcia, a on przekazał nam te zdjęcie R – Ten list, który wysłał był pisany na maszynie czy ręcznie? M – Ręcznie. R – Co nim kierowało, że przysłał ten list? Jak pani sądzi? M – Wie pan co... to było rok temu. No po prostu sądzę, że silne emocje. Chciał opisać nam tę historię żebyśmy się dowiedzieli trochę o tym. Fakt jest największą gazetą, a on jest z małej miejscowości, może ja wiem, chciał się pokazać, pochwalić. R- Wysłał to na adres Faktu, tak? Bez żadnego tam „do redaktora” i tak dalej. Po prostu „redakcja? M – Tak. R – Kto u was takie listy odbiera? M – Odbiera to dział łączności z czytelnikami no i tam dziewczyny kierują, to do działu „ludzie”, do działu politycznego, to do nas czyli do „wydarzeń” /działu „wydarzenia” przyp. Red./. MZ – A co później dzieje się z takim listem? Trafia do archiwum, czy tez każdy redaktor przechowuje własne materiały? M – Wrzuciłam go pewnie gdzieś do jakiej szuflady, a później podczas przeprowadzki… no jeszcze go poszukam. R – Pani Moniko, to jest bardzo ważne, naprawdę. Jak Pani widzi jesteśmy poważnymi ludźmi. Szanujemy swój czas i pani czas, ale mam następne pytanie... Jak wygląda procedura z takim listem, jak ten od pana Kowalika? M – Idę do szefa, szef czyta list, mówi czy jest ciekawy czy nie, a jak jest ciekawy to idziemy dalej… B – Treść tego listu pani pamięta, czy nie bardzo? M – To było rok temu, no…nie bardzo. Tyle rzeczy się robi naraz. B – Był tam tylko na pewno adres i telefon, tak? M – Wie pan co... (chwila zastanowienia) telefon. MZ – Nie zmienialiście w artykule nazwiska tego pana? M – Powiem szczerze, ze nie dam sobie ręki obciąć, ale sądzę, ze tutaj to nie zmienialiśmy. Czasem proszą nas ludzie żeby zmienić imię i nazwisko, ale tutaj nie. Zresztą podpisał zgodę na publikację. (…) R – Pani Moniko, pani jedzie z Grzesiem, tak? Gdzie się pani z nim umówiła, w jakim miejscu? Niedaleko jego miejsca zamieszkania, czy.. M – Z kim? R – No z tym facetem. M – W Zdanach się umówiliśmy. R – W Zdanach, tak? M – Tak R – Dokładnie w tym miejscu, gdzie się to zdarzyło? Pamięta pani mniej więcej? Mamy tutaj możliwość narysowania tego... M – Wie pan co, na moje oko … mi się zdaje, ze przy samym wjeździe (do wsi – przyp.red.). tam jest taka tabliczka. To tam, gdzie jest ten czarny punkt. R – On przyjechał tym samochodem, który widzimy na zdjęciu? Czym on przyjechał, niech pani opisze... Czy czekał tam na was? Traktorem, samochodem przyjechał? M – Wie pan co, on czekał tutaj na nas. Tam spotkaliśmy się przy okazji z Andrzejem. R – Woźniakiem? M –Tak, też chciałam Andrzeja tam spotkać. Poznać go, bo do tej pory znałam go tak telefonicznie. R: Gdzie zostało zrobione zdjęcie temu Kowalikowi? M: No tutaj zrobiliśmy mu to zdjęcie. No i on przekazał nam te zdjęcia. Te drugie. R - „On nam przekazał te zdjęcia”, to znaczy które zdjęcie? M – To! (pokazuje palcem zdjęcie latającego spodka opublikowane w Fakcie) R - Czy to, co tutaj widzimy, to jest fragment tego zdjęcia? M – Tak R – Ma pani to zdjęcie? M – W archiwum jest. R – Musimy go wyciągnąć pani Moniko, ja pani zaraz … M – Powiem tak, ja się pytałam szefa odnośnie tych zdjęć. Powiedział, że jeśli będzie zgoda tych ludzi, to możemy dać. R - Ile tych zdjęć było? M – To było kilka zdjęć, to były 3-4 zdjęcia. R – Przez niego zrobione? M – Tego nie pamiętam. R – Wszystkie cztery pani wzięła? M – No... wszystko gdzieś mam, dał mi. R – One są w archiwum? M (przytakniecie) R – Dobrze, pani Moniko, czy... czy one były robione aparatem cyfrowym? M – Tak. R – Czy ten Kowalik mieszka w Zdanach? M – Wie pan co, nie wydaje mi się, żeby on mieszkał w Zdanach. Nie pamiętam tego. MZ – W tekście jest wzmianka, ze on do skupu mleka jeździł, czy to on to faktycznie mówił, czy żeście ubarwili tekst? M – Nie, mówił o tym. On jest spod Siedlec. R – Spod Siedlec? M – Z tamtych okolic jest po prostu. Wracał czy jechał, nie pamiętam jak to było…w tekście jest. R – Miał aparat ze sobą? M – No, jak miał, to…. R – On sam uczestniczył w tym zdarzeniu? M – Wie pan co, tu wszystko jest w tekście… R – Rozumiem, nie zmieniała pani tekstu? Nie ubarwiała pani? M – Nie, nie ubarwiałam, R – Ale „Fakt” życie ubarwia, wie pani o tym? M – Niektóre rzeczy są trochę podkręcone, ale bez przesady. Takich rzeczy tutaj nie ma.. R – Które zdjęcie pani wybrała? M – Nie ja wybierałam R – Nie pani? M – Wszystkie zdjęcia jakie są tutaj w gazecie wybierają szefowie działów i naczelny podczas rysowania gazety. R – OK. Jeżeli my byśmy chcieli te zdjęcie, to musimy zwrócić się oficjalnie do „Faktu”, czy może nam pani pomóc? M – Już pytałam szefa. R – Szefa, czyli kogo? M – Mojego szefa Huberta……… R – A nad nim kto jest? M – Grzegorz Jankowski. A jeśli chodzi też o dział foto, to jeszcze Wojtek... MZ - Dobrze, zajmiemy się tym. Nie będziemy pani wtedy niepokoić. R – Proszę wybaczyć moje pytanie, ale... ile pani ma lat pani Moniko? M – 22 R – Sorry, ze tak pytam, ale to są wszystko rzeczy istotne. Nawiązujące do tego, czy ma pani doświadczenie w ocenie ludzi czy też nie. Spotkała się pani na przykład z takim sk….em oszustem, gościem, który kłamie jak z nut? Miała pani takie spotkanie kiedyś? M - Pewnie, że miałam. R – Czy to był taki facet właśnie? Mówię tutaj o panu Kowaliku… M – Nie wydaje mi się. To był zwykły, wiejski facet. R – Jak pani z nim rozmawiała, nie odczuła pani, że to jest żart? Że on chce panią nabrać? M – Nie. R – Czy na tych zdjęciach jakoś szczególnie mu zależało? Chciał za nie pieniądze? M – Nie. R – Po co w takim razie zdecydował się napisać list do Faktu? M – Mnie się wydaje, ze on po prostu chciał nam zgłosić tę sprawę. R – Czy po tym co się stało, czy on panią w jakikolwiek sposób później jeszcze jakoś niepokoił? M – Nie. MZ – Czyli nie miała pani z nim więcej kontaktu? M – Nie. R – Czy samo spotkanie wyglądało w ten sposób, że pani nagrywała jak mówił, czy notowała sobie? M –Notowałam R – Ma pani gdzieś te notatki? M – Nie, no wtedy co miałam ze sobą ten list i tam takie różne informacje co w tekście, skąd jechał, dokąd … to wszystko napisał też w liście. R – Czy sądzi pani, że w okolicach może być rozpoznawany przez mieszkańców? Mogą go znać w okolicach Zdanów? M – Tak. R – Pani Moniko, mam do pani jeszcze jedno pytanie, a raczej prośbę... Załóżmy, ze jest grupa ludzi, która chce zrobić pani dowcip. Właśnie pani. Robią wielką mistyfikację. Rzucają czymś takim, robią zdjęcia. Wybierają tego faceta. Płacą mu, żeby panią nabrał…Czy może określić pani stopień prawdopodobieństwa takiej historii? Na podstawie tego, co pani pamięta. Ile pani daje procent, ze to jest prawda? Czy taki numer mógł ktoś pani zrobić? M – Wie pan co, nie sądzę, żeby taki człowiek mógł to zrobić. Ja rozumiem, jakby to był jeszcze jakiś facet z miasta, który... no nie wiem... no... To jest facet prosty, ze wsi. Nie sądzę, żeby on takie rzeczy... MZ – Mówił cos pani o sobie, czy też skończyło się tylko na relacji? M - /milczenie/ R – Rozumiem, że sobie Pani tego nie przypomina. Ale... może pamięta pani, czym przyjechał? Jakim samochodem? Też nie? M – Tam się spotkaliśmy, na miejscu R – Czy Grzesiek poźniej rozmawiał z panią o tym, czy w ogóle podejmowaliście ten temat? M – Nie R – Nie zainteresowało to panią, ze np. może to być prawdą i to potwierdza istnienie zjawiska UFO? M – Wie pan, no... powiem szczerze, ze nie wierzę w takie rzeczy. Ale mogą takie rzeczy mieć miejsce. OK. R – Ale jemu akurat pani wierzy, że on te zdjęcia mógł zrobić? M – No mógł zrobić, ale... ja generalnie... w takie rzeczy nie wierze. Ale mogło takie coś się wydarzyć oczywiście, ale tak do końca nie jestem przekonana. R – Ale on mówił prawdę. Tak wynika z tego, co pani mówi... M - No, przekonująco mówił. Bardzo przekonująco! MZ – Nie sądzi pani, ze coś takiego naprawdę mogło się pojawić? M – /dłuższe milczenie/ No moglo się pojawić, ale … no są takie historie. Na przykład ta cala historia pana Andrzeja z tymi zdjęciami, co przysłał do redakcji. Takie historie mogą się zdarzać, nie wykluczam tego... R: Dobrze, że Pani poruszyła ten temat... Andrzej Woźniak, ta historia ze zdjęciami. Co pani wie o tej historii? M – Szczerze? Mało. R – Czy w „Fakcie” się o tym mówi, w ogóle w redakcji? M – Teraz nie mówia, bo to już było. R – To już było, jest następne… M – Tak. R – No jasne, czyli każda rzecz jest dzisiaj, jest wierszówka, za to się płaci i jest następne, jest następne…prawda? Pani Moniko, czy ….czy myśli pani, że – przepraszam, ze tak pytam już wnikliwie - czy myśli pani, że w redakcji „Faktu” może być grupa (ja mówię tutaj cały czas hipotetycznie, proszę mi wybaczyć takie pytanie) pani kolegów, która postanowiła zrobić taki niewybredny dowcip właśnie pani, ładnej dziewczynie. Takie zdjęcia wsadzić, zrobić lewiznę i panią ohydnie nabrać... MZ …. Wysłać panią na wycieczkę 100 km pod Warszawę? M - (śmiech) R – Dopuszcza pani taką możliwość, pani Moniko? M – To znaczy... powiem szczerze, że to też jakieś koszty, prawda? Bo trzeba by było zwrócić i Grześkowi za benzynę, no i ja mogłabym w tym czasie co innego robić… Nie sądzę żeby to mogło być zatwierdzone przez mojego szefa. Bo każdy temat na jaki jadę musi być przez niego zatwierdzony. R – OK., zastawmy na razie to... Czy te zdjęcia Kowalika są u was w archiwum, tak? M - Tak. R – Zdjęcia, które on pani pokazał, wydrukował te zdjęcia, tak? W jakimś punkcie… pamieta pani, czy one były duże, male? M – Tego nie pamiętam, normalne chyba były... nie pamiętam tego. R – Dał je pani też na dyskietce? M - Wie pan co, tego jak sobie przekazywali (z Grześkiem J. przyp. Red.), to nie pamiętam. R: Czy warto o tym rozmawiać z Andrzejem Woźniakiem? M: Nie, z Andrzejem to…Andrzej był jedynie chwilę, tak żebyśmy się spotkali. Wiemy, że osoby nie mające doświadczenia z dziennikarstwem tabloidowym mogą być mocno zdziwione kilkoma fragmentami powyższego wywiadu, więc warto będzie opisać tę sprawę bardziej dokładnie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy zdjęcia wykonane 8 stycznia 2006 wiedzieliśmy, że jest to historia nie mająca precedensu, ponieważ jest absolutnie pod każdym względem wyjątkowa. Nawet zakładając, że mamy do czynienia z fałszerstwem było dla nas jasne, że oto pojawiła się zupełnie nowa jakość „fałszywek”, za którą muszą się kryć prawdziwi „znawcy techniki wykonywania zdjęć fałszywych”. Kiedy poznaliśmy bohaterów tego zdarzenia, wszystkie okoliczności i szczegóły związane z FAKT-em, nagle stało się jasne, że mamy do czynienia z najprawdziwszą historią i bodaj najbardziej udokumentowanym przypadkiem obserwacji UFO, z jakim się kiedykolwiek spotkaliśmy. Od razu było oczywiste, że w tej sprawie obowiązuje zasada „wszystkie ręce na pokład”. Użyliśmy wszystkich możliwości, aby dotrzeć do możliwe największej liczby świadków lub osób, które choćby w minimalny sposób miały związek z tą sprawą. Przy okazji udało nam się kilka rzeczy, które wyszły trochę „przy okazji”. I tak poznaliśmy nawet najdrobniejsze okoliczności pracy dużej, ogólnopolskiej redakcji tabloidu, od którego zaczęła się ta sprawa, gdyż to właśnie publikacja dziennika FAKT spowodowała cały szereg wydarzeń, w tym największe śledztwo w historii Fundacji NAUTILUS. To, że ta sprawa miała swój początek od publikacji w tej gazecie, było i dobre, i złe. Styl pracy FAKT-u okazał się jedną z tych spraw, które były fatalne dla naszego śledztwa. Plusem było to, że znając na wylot środowisko dziennikarskie Warszawy błyskawicznie ustaliliśmy, kto z dziennikarzy zajmował się tą sprawą, co zrobił, kiedy, dlaczego, co wtedy robił, z czego był znany w redakcji, jakie są jego możliwości graficzne itp. Oprócz prześwietlenia FAKT-u staraliśmy się możliwie najdokładniej przesłuchać świadków i poznać okoliczności tego zdarzenia. Praktycznie każdy miesiąc przynosił nowe informacje, które pozwalały nam poznać prawdziwe oblicze tej nieprawdopodobnej historii. Minęło półtora roku od naszej pierwszej publikacji o „UFO w Zdanach”. Przez ten czas wydarzyło się tyle rzeczy w tej sprawie, że w zasadzie ten przypadek możemy śmiało uznać za najbardziej udokumentowany ze wszystkich, które trafiły na pokład Nautilusa i którymi mieliśmy okazję się zajmować. Archiwa FN w sprawie tej jednej historii zawierają w tej chwili ponad 250 (!) stron tekstu formatu A4, które w ten czy w inny sposób są dokumentacją tego wydarzenia. Rozmowy ze świadkami, analizy zdjęć, raporty czy spisane relacje – to jest materiał, z którym nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Pokażcie nam przykład wydarzenia z tej dziedziny, którego dokumentacja przekroczyła 200 stron maszynopisu... Przeważnie jak raport osiągnie poziom 50 stron, to już przypadek uważa się za dobrze udokumentowany. W sprawie Zdanów co chwila pojawiają się nowe rzeczy (zwłaszcza w ostatnich tygodniach) i ilość materiałów wzrasta. Oczekujemy zresztą, że po tej publikacji także pojawią się nowe materiały i nie ukrywamy, że to także jest powodem przedstawienia pierwszej „karty z talii”, która dotyczy wydarzeń z 2005 roku. Będziemy liczyli na Waszą pomoc, ale o tym na końcu tego tekstu. FAKT! Musimy teraz wyjaśnić, dlaczego tak wiele miejsca poświęcimy dziennikowi FAKT. To jest po prostu konieczność. Musimy zaprezentować obszerny materiał dotyczący jednego znanego dziennika, gdyż bez tych informacji nie sposób wyjaśnić okoliczności wcześniejszych zdarzeń związanych z incydentem w Zdanach. Dla czytelników stron Fundacji NAUTILUS sprawa „Zdanów” ma jeden wymiar, związany głównie z tym, co się stało 8 stycznia 2006 roku. Dla nas, ludzi zajmujących się badaniem tego przypadku, jest tych wymiarów jeszcze kilka, o których wiedzą już tylko nieliczni... Na pewno jednym z bardziej interesujących aspektów tej sprawy jest zebranie imponującego materiału dokumentacyjnego, który dotyczy pracy jednej dużej polskiej redakcji. Mamy na myśli dziennik FAKT, który – na szczęście lub nieszczęście – od samego początku był w tej sprawie uwikłany poprzez swoje publikacje. Dziennikarze FAKT-u na samym początku byli też natychmiast pierwszymi podejrzanymi o to, że sprokurowali całą historię i tak zadziwiające perfekcją wykonania zdjęcia. Nasza dokumentacja poświęcona dziennikowi FAKT objęła także zbadanie, jak powstają artykuły, w których jest zdjęcie – powiedzmy to najdelikatniej jak można – nie do końca prawdziwe. Kto to robi? Ile pieniędzy za takie zdjęcie dostaje? Kto takie zdjęcie zatwierdza o publikacji? Kto dokonuje korekty? Które teksty mają mieć „obowiązkową kontynuację”? Kto zleca to autorom tekstów? Czy dostają za to większe pieniądze? Czy chętnie się zgadzają na wymyślanie historii, które nigdy nie miały miejsca? Jak robią fałszywki? Dlaczego zajmują się tym tylko fotoreporterzy? Przez rok wszystkie te informacje udało nam się w miarę precyzyjnie ustalić i okazały się one pomocne w momencie, kiedy zaczęliśmy się zajmować analizą kolejnego rozdziału tej historii. W pierwszych tygodniach prowadzonych przez nas działań uważnie przyglądaliśmy się wszystkim działom tej redakcji. Należało bowiem sprawdzić dokładnie wszystkie procedury w Fakcie i wszystkich, którzy mieli z tym coś wspólnego. I tak zaczęła się cała epopeja związana z prowadzeniem oddzielnego śledztwa dotyczącego tylko i wyłącznie tego tabloidu. Efekt był tego taki, że w obecnej chwili możemy napisać książkę o dziennikarstwie FAKT-u, jego strukturze (w Warszawie i w całej Polsce), poszczególnych dziennikarzach, sposobach ich pracy, zarobkach, punktowaniu za teksty, a nawet wiemy sporo o tym, jak są wymyślane historie, bo to odbywa się też bardzo ustalonym odgórnie trybem Dość szybko zorientowaliśmy się, że prowokacja ze strony tych ludzi jest wykluczona i to z wielu powodów, choć im więcej na ich temat wiedzieliśmy, tym bardziej robiło się... smutno. Okazało się bowiem, że jest to bardzo specyficzny rodzaj dziennikarstwa, które z „faktami” ma wspólnego naprawdę niewiele. Możemy Wam podać przykład relacji, którą spisaliśmy podczas naszego śledztwa i która dobrze pokazuje specyfikę pracy tej gazety. Opowiada jeden z redaktorów, który zajmował się prowadzeniem działu „wydarzenia” tej gazety. Oczywiście prosił o zachowanie anonimowości. Najlepiej zrozumieć pracę FAKT-u na przykładzie historii z chomikiem. Codziennie rano kilka osób zajmuje się wymyślaniem historii, które potem są przerabiane na teksty. Nie wszystkie artykuły w gazecie w ten sposób powstają, ale szybko można się zorientować, które są... w każdym razie opowiem o chomiku. Powstał zmyślony tekst, jak to chomik zszedł po ścianie i znalazł się na balkonie sąsiadów, którzy dzięki temu się poznali. Opublikowano lewe zdjęcie dwojga ludzi, którzy są szczęśliwi, gdyż ich serca połączył „chomik”. Okazało się, że sprawa chomika „chwyciła” i redaktor-wydawca poprosił o kontynuację. I tak pojawi się kolejny tekst o tym, jak to chomik ponownie uciekł i tym razem spowodował konfikt w nowym związku, potem były poszukiwania chomika i tak sprawa z wymyślonym chomikiem urosła do rangi całej serii tekstów. Reakcja czytelników była bardzo żywa. Przysyłali listy, sugerowali różne rozwiązania dla tych ludzi... Mówić krótko – kupili tę historię. Kiedy przeglądałem publikacje Woźniaka o Zdanach natychmiast wiedziałem, że w przypadku późniejszych tekstów był podobny mechanizm. Te artykuły o znakach na świniach i patrolach w Zdanach wynikały z tego, ze redaktor wydawca zwrócił się do autora artykułu z prośbą o kontynuację. I Woźniak kontynuował. I nikogo nie interesowało to, że gdzieś na samym początku były prawdziwe zdjęcia UFO – to w tej gazecie nikogo nie interesuje. Ma być sensacyjnie, ma się to czytać i wszystko jest tylko „dziś”, jutro te opublikowane materiały nikogo nie interesują. Stąd ustalając szczegóły związane z publikacjami o Zdanach będzie się pojawiała taka obojętność dziennikarzy (co się zresztą potwierdziło PRZYP. RED.). Ich to naprawdę nie interesuje wcale a wcale – warto o tym pamiętać... Nasza praca poświęcona prześwietleniu tej gazety nie poszła na marne. Dzięki temu na pewno wiemy, co robić, kiedy w przyszłości do FAKT-u trafi wartościowy przypadek. Wtedy bardzo liczy się czas i prywatne znajomości w świecie dziennikarskim. Wszelkie próby oficjalnego zwracanie się z prośbą o udostępnienie zdjęć czy oryginału listu to rzucanie grochem o ścianę. Ustalenie prawdziwego przebiegu wydarzeń dla ludzi spoza tego środowiska jest praktycznie niemożliwe. Nawet telefony komórkowe do autorów artykułów są pilnie strzeżoną tajemnicą. Wiele nazwisk podpisujących się pod tekstami to pseudonimy, co także utrudnia sytuację. Nasze śledztwo w Fakcie nadaje się tak naprawdę na zupełnie oddzielną książkę, zaś sprawa UFO mogłaby tam być spokojnie pominięta. I tak czytalibyście ją z wielkim zainteresowaniem! ;) Kto, kiedy, dlaczego? Kiedy tylko pojawiła się sprawa publikacji w Fakcie, natychmiast sporządziliśmy listę osób, które w jakikolwiek sposób pojawiały się w tej historii. Oczywiście otwierał tę listę Andrzej Woźniak, autor artykułu z 8 stycznia 2006 roku. Oprócz niego byli także fotoedytorzy, którzy na komputerach przygotowywali zdjęcia do publikacji (przesłane do redakcji przez Andrzeja Woźniaka), asystenci, szefowie działów Foto i tzw. „krajówki”, młodzi dziennikarze od tak zwanej „dziennikarskiej bieżączki” i wreszcie na końcu kierownictwo redakcji. Zrobiliśmy listę osób wszystkich osób i docieraliśmy po kolei do każdego z nich. Szybko się okazało, że część z tych osób już nie pracuje w Fakcie, ale mimo to udawało nam się z nimi porozmawiać. Wszyscy z trudem pamiętali tę historię. Wiedzieli tylko, że „kiedyś Woźniak przysłał jakieś zdjęcia”, ale co z nimi było dalej i skąd się wzięły – tym już sobie nikt głowy nie zawracał. Nikt nie pamiętał publikacji z 20 grudnia 2005 roku, a tę ze stycznia 2006 roku zapamiętali tylko i wyłącznie dzięki zadziwiającym zdjęciom. Co najbardziej zapamiętali w sprawie związanej ze Zdanami? Publikację w miesięczniku PRESS, o czym za chwilę. Na samym początku dokumentowania tej historii wpadliśmy na pomysł, aby o pracownikach Faktu pojawiających się w sprawie publikacji o Zdanach zrobić wywiady z ich kolegami z pracy, którzy wtedy byli np. ich przełożonymi. Dzięki temu jadąc po raz pierwszy na spotkanie z Andrzejem Woźniakiem mieliśmy już w w miarę jasny obraz, kim jest ten dziennikarz z Siedlec, czym się zajmuje, jakie ma zwyczaje, gdzie mieszka, jaką miał przeszłość, dlaczego pisze praktycznie wyłącznie teksty policyjne i jak jest u niego ze zdjęciami. W pierwszej chwili po przeczytaniu takiego tekstu jak ten o incydencie ze stycznia 2006 roku wyobrażamy sobie młodego dziennikarza, cwaniaka znającego się na aparatach i Photoshopie, który z błyskiem w oku wymyśla kolejne doniesienia o UFO i kombinuje, jak by tu zrobić niezłe zdjęcia. Tymczasem na spotkanie wyszedł nam zwalisty, walczący z otyłością, poruszający się bardzo wolno i utykający na nogę starszy mężczyzna, obarczony liczną rodziną (wszystkie wolne chwile zajmują mu obowiązki rodzinne), który w redakcji jest znany ze swojego lenistwa czy raczej... wygodnictwa. Nie piszemy tego jako krytykę po jego adresem (to bardzo porządny człowiek, który bardzo nam pomógł), ale są to dosyć istotne informacje, gdyż akurat postać Andrzeja Woźniaka w ocenie zdjęć ze Zdanów ma ogromne znaczenie. Ów siedlecki dziennikarz od lat dostarcza redakcji dziesiątki tekstów o „wypadkach i tzw. obyczajówce”, a jest to możliwe dzięki temu, że z pewnego bardzo konkretnego powodu znakomicie zna środowisko policyjne. Jeden z jego ówczesnych przełożonych (obecnie pracuje w innej redakcji) wręcz powiedział, że w redakcji Faktu śmieli się z Woźniaka, że przesiaduje godzinami na komendzie policji, skąd czerpie 99% tematów swoich tekstów. Przejrzeliśmy teksty tego autora i teza ta okazała się w pełni uzasadniona. Szczególnie zwracaliśmy uwagę na zdjęcia, które przez ostatnie lata przysyłał do redakcji i które potem były publikowane. Nasza ocena tych zdjęć była bardzo zbliżona do tej, którą przedstawiali nam inni nasi rozmówcy z Faktu. Mówiąc w najdelikatniejszy sposób... nie były one najlepszej jakości. Do czasu przysłania zdjęć ze Zdanów Andrzej Woźniak mógł się pochwalić fotografiami rozbitych samochodów, które najczęściej publikował. Tu chcemy wyraźnie podkreślić, że ten siedlecki dziennikarz wykonuje bardzo dobrą pracę dla tabloidu, gdyż tematy przez niego prezentowane idealnie pasują do tego typu formatu, a poza tym dziennik nie miałby szans, aby zdobyć takie materiały w inny sposób. Prowadząc wywiady z dziennikarzami o Andrzeju Woźniaku staraliśmy się także poznać różne aspekty jego życia prywatnego, jak spędza wolny czas, czy kiedykolwiek interesował się fotografią, czy choć raz w życiu udało mu się zainscenizować jakieś zdjęcie, czy jest pracowity i sam wykazuje inicjatywę. Po zebraniu materiałów obraz Andrzeja Woźniaka i kulis jego pracy był tak jasny, że w zasadzie w pewnym momencie wiedzieliśmy już o nim prawie wszystko. W pewnym momencie oczywista stała się także jego ogromna zażyłość z Maciejem Talachą i faktem jest, że bez pomocy pana Andrzeja nie udałoby się nam przekonać świadka do opowiedzenia tego, co zobaczył 8 stycznia 2006 roku. Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wygląda Andrzej Woźniak, kilka osób było trochę... hmmm... zaskoczonych. ;) Inaczej wyobrażaliśmy sobie dziennikarzy tabloidu, młodych i drapieżnych wilków, którzy tropią „sensację za sensacją”, którzy mają „duży zapał” i którym się chce rozszarpać każdy materiał na strzępy. Tymczasem to był prawdziwy szok... Andrzej Woźniak nie pasował w żadnym punkcie do naszego wyobrażenia o „młodym dziennikarskim wilku”. Dziennik FAKT czytamy tylko od czasu do czasu, więc warto było zrobić pełną dokumentację wszystkich tekstów pana Andrzeja zamieszczonych w Fakcie. Zlecenie wydane archiwum dało szybko rezultaty i okazało się, że publikacji było jeszcze kilka. Po 8 stycznia Andrzej Woźniak dostał zlecenie z redakcji, aby „pociągnąć temat”. Teksty ukazywały się w odstępie kilku lub kilkunastu dni i tym razem wszystkie były zmyślone przez Andrzeja Woźniaka, który postąpił zgodnie z regułami panującymi w tej redakcji. A więc było UFO, były ZDANY, był wątek ludzki i bohater, który zawsze musi być w tekście dla tabloidu, gdyż to z nim utożsamia się czytelnik. To zresztą tłumaczy zaskakującą wersję wydarzeń z 8 stycznia, którą podał Andrzej Woźniak w swoim tekście opublikowanym 12 stycznia 2006 roku. Prawda o tym incydencie nie pasowała bowiem do formatu, który obowiązuje w Fakcie. Musiał ją zmienić i to zrobił. Pojawiła się rodzina, która odczuła konkretnie przybycie UFO, gdyż we wsi „zabrakło prądu”. Dowiedzieliśmy się potem, że w tej gazecie jest to absolutnie normą, stąd opieranie czegokolwiek na podstawie analizy tekstów w tej gazecie jest prawdziwym szczytem głupoty... ;) Na koniec tej części tekstu warto poruszyć jeszcze jeden aspekt całej sprawy, o którym początkowo nie wiedzieliśmy. Chodzi o publikację w miesięczniku PRESS, specjalistycznym piśmie dla dziennikarzy. Ta publikacja sprawiła, że wszelkie oficjalne pisma do redakcji FAKT-u nie dawały żadnego efektu. Ten tekst odsłonił bowiem wstydliwie skrywane kulisy „faktowego dziennikarstwa”, a jednym z przykładów były teksty Andrzeja Woźniaka, które ukazały się po opublikowaniu artykułu, w których użył oryginalnych zdjęć wykonanych 8 stycznia 2006 roku. Po tym tekście Andrzej Woźniak zrobił tak zwaną klasyczną „kontynuację tematu w stylu Faktu”. W opisie incydentu z 8 stycznia 2006 roku Andrzej Woźniak pozwolił sobie na absolutne zmyślenie sytuacji, w której występuje rodzina sparaliżowana strachem przed UFO. W następnych tekstach poszedł trochę w inną stronę. Tym razem „wykreował inną sytuację” - oto w wiosce pojawiły się patrole, które starały się złapać „obcych”, którzy robią znaki na świniach. Tym razem trochę przesadził nawet w zmyślaniu historii, gdyż te teksty wzbudziły dużą niechęć do dziennikarzy wśród mieszkańców Zdanów. Oto przykład artykułu z tej serii. |