Dziś jest:
Sobota, 23 listopada 2024
Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy...
/Albert Einstein/
Komentarze: 0
Wyświetleń: 34681x | Ocen: 5
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
Zdany – to było cztery lata temu!
„E tam… Kto to wie, jak to jest z tym UFO? Może jest, może nie ma… Nikt – powtarzam – nikt nie ma dowodu na to, że zjawisko jest prawdziwe…” – ile razy spotkaliśmy się z tego typu pogardliwym „miauczeniem” w trakcie, kiedy gdzieś pojawił się wątek UFO. Że niby taka osoba „się interesuje owszem”, ale przecież wiadomo, że żadnego dowodu nie ma. Zdjęcia? Jakie zdjęcia?! Wszystkie zdjęcia to niewyraźne ciapki, jakieś „plameczki-kreseczki”, które mogą być i ptakiem i samolotem. „Nie ma wyraźnych, przekonujących zdjęć obiektów UFO, na których były by widoczne elementy statku powietrznego!” – pada wtedy żelazny argument. Wtedy można przywołać nazwisko Billy Meiera i jego fenomenalne zdjęcia. Jeśli ktoś się mało orientuje w światowych archiwach UFO, to tylko wzruszy ramionami i zrobi minę, że niby gdyby to były prawdziwe zdjęcia UFO, to „by o tym pisali, a on – mądrala – by o tym wiedział”. Jak ktoś interesuje się UFO to zdarza się, że natychmiast pod adresem Meiera zacznie rzucać przekleństwami, że on „oszust”, bo przecież tak dobrych zdjęć wiadomo, że nikt nigdy nie wykonał i nie wykona.
Dyskusja o Meierze jest trudna, gdyż my co prawda byliśmy o Meiera, mieliśmy okazję badać ten przypadek na miejscu (w odróżnieniu od jego najbardziej zaciekłych demaskatorów), rozmawialiśmy z jego sąsiadami potwierdzającymi „przylatywanie do Meiera jakiś dziwnych świateł”, ale umówmy się – mimo fenomenalnych zdjęć nigdy nie można powiedzieć z całą mocą, że przypadek jest prawdziwy w 100%. Nie można, bo Szwajcaria jest daleko, a trzeba by praktycznie u niego zamieszkać, aby nabrać pewności „w tę czy inną stronę”. Takie możliwości nie ma i zamknijmy ten temat.
Sprawa wydarzenia ze Zdanów jest inna i dzięki kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności mogliśmy tę sprawę zbadać, jak żadną inną w prawie 10 letniej historii FN. Na pewno ważne było to, że historię ze Zdanów trzeba było „na siłę wyrywać”, nikt nam „jej nie wpychał”, nikomu nie zależało, żeby „Fundacja się nią zajęła”. Kłopoty w ustaleniu przebiegu wydarzeń z 8 stycznia 2006 roku pokazały natychmiast, że nie istnieje żadna grupa osób (taki wariant braliśmy na początku), której zależałoby na „zrobieniu nam numeru i podrzuceniu fałszywek”. Ten wariant od razu można było posłać w daleką otchłań kosmosu, gdyż inaczej takim osobom minimalnie by zależało na tym, abyśmy się tą sprawą zainteresowali. Minimalnie! Tymczasem spotykała nas niechęć mówienia o tej historii w obawie przed reakcją bliskich czy znajomych, co wyniosło – przyznajmy to otwarcie – tę historię na prawdziwe wyżyny wiarygodności. My pod względem „zachowania świadków” nie mamy tak wiarygodnej historii jak Zdany. Nawet pewne „kręcenie głównego świadka”, czyli Macieja Talachy z prawdziwym powodem całej eskapady Polonezem stało się jasne dopiero po pewnym czasie i kiedy poznaliśmy element obyczajowy celu podróży grupy tych emerytowanych policjantów stało się jasne, dlaczego tak bardzo najchętniej zapomnieliby oni o całym incydencie… Wielka to zasługa Rafała Nowickiego, którego determinacja i praktyczne wprowadzenie się do domu świadka sprawiły, że ten wreszcie z oporami zdecydował się powiedzieć, skąd ów Polonez tego dnia wracał… Wtedy wszystko stało się jasne. Oczywiście cały ten wątek (a jego rozpracowanie zajęło trzy lata) jedynie jeszcze bardziej uwiarygodnił i tak superwiarygodną historię ze Zdanów.
Mamy nadzieję, że wszyscy znają tę historię, gdyż poświęciliśmy jej absolutnie rekordową ilość miejsca na naszych stronach. Sama dokumentacja tego przypadku to już 500 stron maszynopisu i cały czas ta ilość wzrasta. Zdjęcia, filmy, eksperymenty – tego nawet nie sposób zliczyć. Trudno naprawdę znaleźć podobny przypadek zdjęć wykonanych na całym świecie, które spowodowały by wykonanie takiej ilości eksperymentów i symulacji wszelkich „rzutów misek czy puszczenia balonów”. Wiemy o tym, bo śledzimy wszystko, co w tej tematyce ukazuje się na świecie. Uwierzcie nam, że Zdany są numerem jeden i na pewno wykaże niezbicie to książka, która powstanie o tym przypadku.
Wszyscy znają te zdjęcia, wszyscy stali czytelnicy stron FN dobrze wiedzą, jak wyglądała ta historia. Wraz z uruchomieniem nowego serwisu nasze archiwum tekstów doznało poważnego uszczerbku, gdyż o ile z przekopiowaniem tekstów nie było najmniejszego kłopotu, o tyle ze zdjęciami było już znacznie gorzej. Stąd musimy w starych tekstach (a tych jest ponad dwa tysiące!) uzupełniać zdjęcia. To trochę potrwa i na wszelki wypadek przypomnimy te fenomenalne zdjęcia.
Historia jest niezwykła pod każdym względem. Grupa emerytowanych pracowników policji jedzie polonezem z Siedlec, a po 10 kilometrach po wyjechaniu z miasta na wysokości małej mieściny o nazwie Zdany ich samochód staje w miejscu i „jest jak za poruszeniem magicznej różdżki” pozbawiony prądu. To samo dzieje się z busem na wschodnich numerach, którego kierowca według świadków klnąc na czym świat stoi także bezskutecznie próbował uruchomić samochód. Jest wpół do pierwszej, 8 stycznia 2006 roku, kiedy to nad szosą przelatuje obiekt zauważony przez uczestników całego incydentu. Ma on bardzo nietypowy kształt oraz wymiary (szacowane od 80 cm do ok. 2 metrów średnicy). Jeden z pasażerów samochodu policjantów ma aparat fotograficzny i wykonuje serię zdjęć. Warto te zdjęcia przypomnieć.
/osoby zainteresowane szczegółami tej historii odsyłamy do naszej zakładki „Zdany” na dole serwisu po lewej stronie/
A oto zdjęcia:
7 stycznia 2010 roku ekipa Fundacji Nautilus przybyła do Zdanów, aby spędzić tutaj dwa dni. W pobliżu miejsca tego incydentu wynajęliśmy hotel, który zamienił się na ten czas w małą „Bazę FN”. Tego typu dwudniowa sesja była konieczna choćby po to, aby omówić sprawy związane z rozbudową serwisu, ale oczywiście także jest to okazja do przeprowadzenia kilku eksperymentów związanych z wydarzeniami sprzed czterech lat. Oto kilka zdjęć, które wykonaliśmy wieczorem 7 stycznia na miejscu, gdzie cztery lata temu pojawił się ów niezwykły obiekt.
W tej sprawie jest nadal bardzo wiele rzeczy, które są warte dokładnego zbadania. Warto przypomnieć sobie, od czego zaczęła się ta historia. Wiele szczegółów poznacie z rozmowy z Robertem Bernatowiczem, która została przeprowadzona rankiem 8 stycznia 2010 roku.
„Zaczęło się od kawy!” – rozmowa z Robertem Bernatowiczem
Zdany, 2010-01-08
JMZ: Wiele osób chyba nie wie do końca, od czego zaczęła się ta historia. Zgodziłeś się kiedyś o tym opowiedzieć… pamiętasz?
RB: Oczywiście, nie widzę problemu. Jest zresztą okazja, bo właśnie jesteśmy w Zdanach… Bardzo chętnie o tym opowiem.
JMZ: No więc od czego to się zaczęło?
RB: Od kawy.
JMZ: Od kawy?!
RB: Od kawy. Dokładnie tak. Ja wtedy pracowałem na Giełdzie Papieów Wartościowych na ostatnim piętrze. Z racji tego, że zajmowałem się problematyką finansową musiałem wiele razy posiłkować się kawą, która jak powszechnie wiadomo rozjaśnia umysł. Mieliśmy na każdym piętrze kuchnię wraz z ekspresem do kawy, ale nie zawsze mi czy moim przyjaciołom się chciało, aby ją robić w sposób należyty. Wtedy korzystaliśmy z takich torebek „Trzy w jednym”, czyli „kawa plus cukier plus mleczko” w jednej torebce. Wygodne, praktyczne i bardzo szybkie! Tego styczniowego dnia postanowiłem zakupić właśnie takie opakowanie kawy, bo nie miałem czasu bawić się z ekspresem. Na dole budynku Giełdy Papierów Wartościowych był kiosk, w którym były gazety i między innymi właśnie takie kawy typu „Trzy w jednym”. Pamiętam, że przywitałem się z bardzo sympatycznym starszym panem, który ten kiosk prowadził, kupiłem torebkę z tymi kawami i już miałem odchodzić, kiedy mój wzrok padł na najnowszy numer gazety Fakt, która leżała pośród innych tytułów.
JMZ: Co zwróciło twoją uwagę?
RB: Na pierwszej stronie Faktu był jakiś tekst ze słowem „UFO”. Wiem, że Fakt bardzo często wymyśla przeróżne historie, ale tym razem mój wzrok przykuło zdjęcie opublikowane na pierwszej stronie jakieś obiektu, który był nad linią horyzontu bardzo daleko od fotografującego. „Dali niezłe zdjęcie! Skąd w Fakcie takie zdjęcie?” – pomyślałem sobie i kupiłem te gazetę. Wjechałem na górę, a Fakt rzuciłem na biurko. Dopiero po kilku godzinach miałem czas, żeby do niego zajrzeć. Przeczytałem tekst, zobaczyłem zdjęcie i przyznam, że byłem mocno zdumiony.
JMZ: Dlaczego?
RB: Zdjęcie było znakomitej jakości! Zakładałem w ciemno, że jest to tak zwana „ustawka” zrobiona przez kolegów z Faktu, ale akurat ta gazeta była i jest znana z wyjątkowej nonszalancji i niedbałości o jakość zamieszczanych zdjęć. Jak mówią fotoreporterzy tego tabloidu „ustawia się ryja bohatera story, wali mu się fotkę na tle pasujących do historii i gotowe”. A ta fotografia była znakomitej jakości, od obiektu widać było, że odbija się promień słońca. To w żaden sposób nie pasowało do tej gazety! Poczułem mały niepokój, że skoro pojawiają się tak dobre fałszywe zdjęcia i komuś chciało się podjąć tyle trudu, aby je wykonać, to w takim razie my także musimy być na baczności, gdyż podobne zdjęcia mogą trafić do nas. Postanowiłem sprawdzić tę sprawę.
JMZ: A tekst?
RB: Tekst był bez znaczenia. Redakcja Faktu traktuje sprawę UFO niepoważnie i zawsze pozwalają sobie na wymyślanie publikowanych tekstów. Tak było także w tym przypadku. O ile pamiętać coś w stylu „UFO przeleciało i zgasło światło w całej wiosce”. Tekst był bzdurny i zupełnie bez znaczenia, natomiast zdjęcie wprawiało w zdumienie.
JMZ: Co ciebie najbardziej w nim poruszyło?
RB: Przede wszystkim idealne ułożenie obiektu nad linią horyzontu i perspektywa wskazująca na wielkość obiektu. Wiele razy rzucałem w powietrze różnymi przedmiotami i wykonałem ich fotografie aby zobaczyć, czy wychodzą „jak UFO”. Przeważnie takie fotografie to „nędza”. Widać owszem, w powietrzu rzucony spodek czy miskę, ale te zdjęcia „rzutek” mają się tak do zdjęć ze Zdanów, jak rowerek Bobo do promu kosmicznego Chalenger. I to i to służy do poruszania, ale są między nimi różnice, które… są widoczne już na pierwszy rzut oka. Tak było właśnie ze zdjęciem, które było opublikowane w Fakcie. O ile pamiętam zadzwoniłem do redakcji Faktu i poprosiłem o połączenie z działem fotoedycji.
JMZ: Pamiętasz godzinę?
RB: Nie pamiętam dokładnie, ale było około trzeciej. Odebrała jakaś dziewczyna i powiedziała, że oni zdjęć nie wydają osobom spoza redakcji. Na to ja wyjaśniłem jej, że jestem dziennikarzem, wielokrotnie byłem gościem na łamach tej gazety i przynajmniej raz mogą mi przesłać zdjęcie, które się ukazało na jej łamach. Poprosiła o numer telefonu, imię i nazwisko i obiecała zapytać szefa działu. Zadzwonić miała następnego dnia, ona albo ktoś z jej działu.
JMZ: Zadzwoniła?
RB: A skąd! Następnego dnia poprosiłem ją ponownie i zapytałem, czy mogę prosić o ustalenie, kto wykonał te zdjęcia. Ledwo pamiętała sprawę i oddała telefon jakiemuś redaktorowi ze swojego działu. Ten na początku nie bardzo rozumiał, po co mi jakieś zdjęcie z tekstu, który „już był”. Dla nich bowiem wartość przedstawiają tylko te zdjęcia, które będą użyte w tekście dzisiaj i nie bardzo widzą sens, aby zajmować się jakimś zdjęciem, które już było. Rozmawiałem przez chwilę z szefem fotoedycji, coś tam bąknął o tym, że sprawdzi i ktoś zadzwoni, ale oczywiście nikt nie zadzwonił. Poczułem się zupełnie zlekceważony.
JMZ: Myślałeś, żeby sobie dać z tym spokój?
RB: Nie, bo za dużo czasu i energii kosztowała mnie ta sprawa. Wtedy przypomniałem sobie o moim studencie, który pracował w tej redakcji. Jak wiesz od dawna jestem wykładowcą w przeróżnych szkołach dziennikarskich i mam studentów, którzy potem pracują w różnych redakcjach. Zadzwoniłem do niego i poprosiłem o pomoc. I tu było od razu inaczej! Najpierw poprosił o datę publikacji, tytuł tekstu i obiecał sprawdzić, jaki jest kontakt do autora. Dosłownie trzy godziny później zadzwoniła do mnie dziewczyna z sekretariatu wydawnictwa Axel Springer, że ma dla mnie zdjęcia i pyta, na jaki adres ma przesłać. To mnie zdziwiło i poprosiłem o wyjaśnienie, o jakich ona zdjęciach mówi, bo ja chciałem jedno zdjęcie z tekstu o UFO nad Zdanami. Na to ona, że sprawy nie zna, ale dostała polecenie przesłania mi zdjęć i numeru telefonu do Andrzeja Woźniaka, ich autora. Podałem adres e-mail, a kilka minut później otworzył wiadomość w skrzynce e-mailowej. I po prostu zatkało mnie z wrażenia… Zdjęcia były lepsze niż wszystko, co widziałem do tej pory… Nie wiedziałem, że jest więcej zdjęć niż jedno. Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do Andrzeja Woźniaka.
JMZ: Na komórkę czy na stacjonarny?
RB: Miałem tylko numer na telefon komórkowy. Andrzej Woźniak odebrał i początkowo nie wiedział, o co mi chodzi i dlaczego interesuję się zdjęciami, z których już jedno zostało przecież opublikowane, więc „mogłem sobie zobaczyć”. Nie rozumiał, po co mi oryginały zdjęć, skoro w Fakcie było dobrze widać sam obiekt, a reszta zdjęć „jest podobnych”. Po co je oglądać, jak są podobne? Nie ma co, jasny i konkretny argument. Zapytałem, czy zdjęcia są prawdziwe. Woźniak bez chwili namysłu odpowiedział, że jak najbardziej, choć zaznaczył, że on ma teraz jakiś temat, musi jechać w teren i nie ma czasu ze mną rozmawiać. Zaproponowałem spotkanie. Zgodził się, choć widać było, że zainteresowanie tą sprawą uważa za niepotrzebne „zawracanie głowy”. Kilka dni później już byliśmy w Siedlcach i spotkaliśmy się z redaktorem Woźniakiem. Bardzo sympatycznym, choć leniwym człowiekiem.
JMZ: Tak sobie go wyobrażałeś?
RB: Myślałem, że jest młodszy. Okazał się panem ostro po czterdziestce, walczącym z otyłością, który robił głównie „tematy policyjne”, a to UFO mu się trafiło przez przypadek. Jego bliski przyjaciel Maciej Talacha jeszcze z dawnych lat wspólnej pracy w policji przeżył coś, co nie mieściło się w głowie. Opowiedział to Woźniakowi, dał zdjęcia, aby ten je wykorzystał „przy jakimś tekście”. Od samego początku było jasne, że prawdziwy przebieg tej eskapady Polonezem zostanie utajniony z powodu wątku obyczajowego, o którym zamilczmy. Woźniak zresztą nie krył, że on dla jakiegoś tam UFO czasu nie ma za dużo, choć zdjęcia faktycznie są ciekawe, a co do ich prawdziwości nie ma żadnych wątpliwości. Jego stosunek do całej sprawy był obojętny w najwyższym stopniu, choć starał się na miarę swoich możliwości być wobec nas życzliwy. O tym, jak wyglądało nastawienie Woźniaka do tej historii, najlepiej pokazuje zdarzenie, które miało miejsce pół roku później…
JMZ: Mówisz o tych trzech zdjęciach?
RB: Tak. Początkowo mieliśmy tylko pięć zdjęć z tym obiektem i nie mieliśmy pojęcia, że jest ich więcej. Podczas jednego z kolejnych spotkań z Woźniakiem w Siedlcach jakoś tak przypadkiem zapytałem, czy gdzieś zgrał wszystkie zdjęcia. On powiedział, że owszem, chyba nawet ma gdzieś to CD, ale „pewien nie jest i musi sprawdzić”. Pojechał do domu i przywiózł dyskietkę, na której zobaczyliśmy kolejne trzy genialne fotografie. Pamiętam do dziś rozbrajające stwierdzenie Woźniaka, który nie bardzo rozumiał, po co nam te trzy kolejne zdjęcia owego obiektu, skoro tamte zdjęcia „są dobre i bardzo do tych podobne”. Do dziś na samą myśl o tym chce mi się śmiać…
JMZ: Wśród tych zdjęć było to z obiektem lecącym w kierunku samolotu?
RB: Tak. To zdjęcie uważam za fenomenalnie ważne, gdyż ono pokazuje, że obiekt jest na wysokości ok. 25 metrów nad ziemią, czyli na wysokości mniej więcej 10 piętra. Nikt nie jest w stanie dorzucić metalowym modelem wyżej niż na wysokość kilku metrów. Ludzie myślą „też mi coś, ja przerzucę taką miską nawet Pałac Kultury!”. Tymczasem jak przychodzi co do czego, to nie sposób przerzucić takim modelem nad słupami wysokiego napięcia, które są na wysokości ok. 10 metrów! To zdjęcia grzebie na wieki wieków te brednie o „rzucaniu miskami”. Ktoś, kto nigdy nie rzucał metalowym obiektem UFO nie powinien w ogóle zabierać głos w tej dyskusji, bo nie ma o sprawie pojęcia. Nasze doświadczenia były zresztą dla nas samych prawdziwym szokiem, gdyż ścieła nas z nóg tzw. perspektywa.
JMZ: Możesz to wyjaśnić?
RB: Oczywiście, Wyobraź sobie, że robisz model obiektu łącząc dwie miski. Pomijam fakt, że ów obiekt ze zdjęć posiada wiele elementów jak na przykład ów trójkąt na kołnierzu, ale… o tym może kiedy indziej. W każdym razie bierzemy taki model, robimy zdjęcia jeden metr przed obiektywem, dwa metry przed obiektywem, pięć metrów, a ten obiekt… prawie znika, bo zabija go perspektywa. Kto z nas mógł przypuszczać, że będzie taki efekt?
JMZ: Dobrze jest to widoczne na takim zdjęciu, może go pokażemy…
RB: Zgoda.
JMZ: Pamiętasz, ile śmiechu było z badaczem UFO, który przyjechał do nas z Łotwy?
RB: Z tymi nitkami? Pamiętam… Warto może wyjaśnić czytelnikom, że chodzi o badacza UFO, który sam od lat zbiera zdjęcia takich obiektów. Przeważnie to jest klasyka gatunku, czy tak zwana „plamkarnia/ciapkarnia”, czyli jakieś niewyraźne plamki czy ciapki. Kiedy pokazaliśmy mu zdjęcia ze Zdanów, ów badacz w ciągu dosłownie ułamka sekundy spurpurowiał, a po chwili od razu wściekły powiedział, że jest to „oszustwo, bo on widzi nitki”. Na to ja go pytam, gdzie on widzi te nitki, bo na tym zdjęciu są różne rzeczy, ale akurat nitek nie ma. Ów ufolog po rosyjsku powiedział, że nitki są i basta, a w ogóle to on już musi wracać do domu. Purpurowy z wściekłości wsiadł do samochodu i tyle żeśmy go widzieli. Pamiętam, że tę scenę sobie odtwarzaliśmy tygodniami…
JMZ: Jak sądzisz, skąd taka reakcja?
RB: To bardzo proste. Między badaczami UFO jest rywalizacja. Zdjęcia ze Zdanów sprawiają, że ich cały z dumą prezentowany materiał fotograficzny wygląda tak dziadowsko, że oni… sobie tego nie życzą. Co zrobić w tej sytuacji? A zacząć się wydzierać w niebogłosy, że „to fałszerstwo”. Dlaczego fałszerstwo? A dlatego. Taki jeden z drugim wie, że to fałszerstwo i dyskusja go w tej sprawie nie interesuje. Sprawa Zdanów pokazała coś, co na własny użytek nazwałem „zawistną i głupią polską gębą”. Z powodu niechęci do mojej osoby czy Fundacji taka zawistna menda jest gotowa opluć najciekawszy przypadek zdjęć UFO w historii naszego kraju tylko w nadziei, że to choć w minimalnym stopniu zaszkodzi FN lub mnie jako osobie interesującej się zjawiskiem UFO i znanej z tego w całej Polsce… /śmiech/ Ale to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ta sprawa ma już swoje miejsce w historii badania tego zjawiska.
JMZ: Dlaczego uważasz tę historię za najważniejszą dla Fundacji, jeżeli chodzi o zjawisko badania UFO?
RB: Dlaczego? A dlatego, że nigdy nie miałem okazji na własne oczy przekonać się, że może być tak wiarygodna historia związana z pojawieniem się niezidentyfikowanego obiektu latającego, który poruszał się bezgłośnie w powietrzu, przyspieszał i zatrzymywał w miejscu, doprowadził do zatrzymania dwóch samochodów, wpływał na zachowanie świadków, bo na przykład Talacha mówił o wyraźnym mrowieniu w nogach, kiedy obiekt podlatywał do nich blisko, mówiąc krótko nigdy nie miałem okazji na własne oczy przekonać się, że w naszej przestrzeni powietrznej poruszają się obiekty tak zaawansowane technologicznie. My mamy ogromny komfort Gosiu, że nie musimy posiłkować się żadnymi opiniami czy ekspertyzami robionymi przez ludzi, którzy na oczy nawet nie wiedzieli świadków, ale to inna historia… W każdym razie nie chcemy nikogo przekonywać ani nikomu niczego udowadniać. Nie musimy dbać o to, czy ktoś „zechce wchodzić na strony”, bo przy braku reklam ta rzecz jest nam obojętna. Nie musimy zabiegać nikogo o „zdanie”, ani nikogo do niczego przekonywać. Fundacja Nautilus jest przede wszystkim cudownym narzędziem dla nas samych do poznawania prawdy o otaczającym nas świecie. Historia ze Zdanów moim zdaniem zamknęła dyskusję, czy UFO istnieje i czy istnieją „superzaawansowane obiekty techniczne”, które możemy widywać na naszym niebie. Od owego 8 stycznia 2006 roku nikt nie powinien mieć prawa powiedzieć, że nie ma „żadnych dowodów na prawdziwość tego zjawiska”, a jeśli nadal tak będzie mówić…
JMZ: No właśnie, a są tacy, są... To co wtedy?
RB: Tacy ludzie zawsze będą, ale mnie to… mało interesuje. Nie mam na to czasu. Pamiętasz, że dostawałem pocztą jakieś linki przysyłane także przez ciebie do stron demaskujących przypadek ze Zdanów, ale konsekwentnie mówiłem ci, że nawet mi się nie chce czytać tego dziadostwa, bo szkoda jest mojego czasu. Jak można wypowiadać się o przypadku, skoro świadka nie widziało się na oczy, ani nie było się na miejscu zdarzenia?! Jak można mówić o „żarcie dziennikarzy Faktu”, skoro taki głupek patentowany nawet nie był w redakcji tego tabloidu?! A ja tam po przypadku ze Zdanów byłem stałym bywalcem i o wątku związanym z Faktem wiem praktycznie wszystko. Historia ze Zdanów jest prawdziwa i nawet jak ktoś będzie wył, przewracał oczami, a nawet się z zawiści czy innych niskich pobudek będzie wysyłał po całym świecie szkalujące ten przypadek e-maile co zresztą miało miejsce, nie zmieni prawdy. Wiele osób na samo hasło „Zdany” reaguje alergicznie, bo ta historia jest najlepszym dowodem ich małostkowości i głupoty… długo by o tym mówić. Ja radzę wszystkim Państwu czytającym ten wywiad, abyście się kierowali w tej sprawie intuicją. Warto pójść na pole, rzucić kilka razy jakimś modelem UFO, spróbować zrobić zdjęcia, przekonać się, że mniej więcej co dziesiąte zdjęcie wychodzi „w miarę udane”, zobaczyć, co się kryje za niewinnie brzmiącym hasłem „przerzucić model nad drutami wysokiego napięcia”, spróbować zakosztować smaku „ciągłego ustawiania się obiektu w powietrzu tak, jak on chce, a nie równo wzdłuż linii horyzontu, jak my chcemy”, i tak dalej, i tak dalej… Ale powtarzam, nie chcę nikogo do niczego przekonywać. Dla mnie ta historia była wielką przygodą, dzięki której wiele dowiedziałem się o niezwykłości świata, w którym żyję. I to jest najważniejsze.
JMZ: Dziękuję za rozmowę.
/Zdany, 8 stycznia 2010/
Komentarze: 0
Wyświetleń: 34681x | Ocen: 5
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
Wejście na pokład
Wiadomość z okrętu Nautilus
UFO24
więcej na: emilcin.com
Artykułem interesują się
Dziennik Pokładowy
FILM FN
EMILCIN - materiał archiwalny
Archiwalne audycje FN
Poleć znajomemu
Najnowsze w serwisie