Dziś jest:
Czwartek, 28 listopada 2024

Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy... 
/Albert Einstein/

Komentarze: 0
Wyświetleń: 33251x | Ocen: 4

Oceń: 2/5
Średnia ocena: 4/5


Pon, 16 gru 2013 06:30   
Autor: Margo11, FN, źródło: FN   

CZY MOŻNA POMÓC ZMARŁYM ODEJŚĆ DO ŚWIATŁA?

Wszystkie systemy duchowe są zgodne: zmarli żyją nadal, w niewidzialnym świecie energii, który styka się z naszym. Dzieli je jedynie poziom wibracji. Czasem jednak zmarli nie chcą lub nie potrafią odejść. Często także my sami więzimy ich naszą rozpaczą. Dla żadnej ze stron nie jest dobre, dlatego nieżyjącym trzeba pomóc w powrocie do Światła.

Powodów takiego trzymania się materialnego świata może być kilka. Ci, którzy ponieśli śmierć w wyniku gwałtownych zdarzeń, na przykład na wojnach, w wypadkach komunikacyjnych czy na skutek morderstwa, często nawet nie wiedzą, że nie żyją. Innych trzymają niezałatwione sprawy: troska o pozostawione dzieci, małżonka i bliskich, niespłacone długi, zaciągnięte zobowiązania… Motywem bywa też skąpstwo i zazdrość: bo teraz rodzina położy łapę na skrupulatnie gromadzonym majątku, a żona z pewnością znajdzie sobie nowego mężczyznę…

Każda zmarła osoba powinna po swojej śmierci fizycznej trafić do najlepszego dla niej miejsca w Świetle. Doświadczenie pokazuje jednak, że w wielu przypadkach tak się nie dzieje. Powodów może być wiele.  Często jest to lęk przed odejściem, zwłaszcza w sytuacji , kiedy dana osoba ma silne poczucie winy i przeświadczenie o karze, która może ją tam spotkać. Osoby nie odchodzą też,  ponieważ uważają, że pewne sprawy nie zostały dokończone i zamknięte. I w związku z tym zostają, mając błędne przekonanie, że w ten sposób mogą to doprowadzić do końca. Wielu z tych, którzy zostali, zrobili to ponieważ uważali, że żyjące osoby cały czas potrzebują  ich pomocy i opieki, że bez nich nie dadzą sobie rady. Bez względu na to, jakie są powody zostania, nie służy to ich najwyższemu dobru, a może wręcz szkodzić żyjącym. Istoty, które pozostały, albo są zawieszone gdzieś w przestrzeni, albo (i to może być niekorzystne) być w różny sposób doczepione do osób żyjących. Mogą więc być w aurze, mogą być tylko doczepione do aury a często zdarza się, że są doczepione do jednej z górnych czakr” – pisze na swojej stronie internetowej www.artuvia.pl  Mariusz Kozłowski – uzdrowiciel duchowy, który zajmuje się także odprowadzaniem zmarłych. – „Dlatego też, aby pomóc zarówno tym zmarłym, jak i żyjącym, ważne jest, aby te istoty odprowadzić dla najlepszego dla nich miejsca. Aby zmarli zaznali Boskiej Miłości, a żyjący byli wolni od wielu potencjalnych problemów na poziomie fizycznym, emocjonalnym, jak i mentalnym, które takie istoty bardzo często sprawiają”.

Prawdą jest także, że zmarli lgną do ludzi, mających szczególną wrażliwość energetyczną: zwłaszcza takich, które są czasem nazywane „aniołami śmierci”. Jestem jednym z nich.

Od dziecka nie bałam się śmierci. Może zabrzmi to nieco makabrycznie, ale moimi ulubionymi miejscami spacerów i zabaw były… cmentarze. Uwielbiałam ich spokój i nostalgię. W mieście, w którym się wychowałam, były dwa: duży, komunalny i maleńki, głównie z grobami włoskich żołnierzy. Walcząc pod wodzą pułkownika Francesco Nullo ramię w ramię z Polakami przeciw Rosjanom, zginęli w powstaniu styczniowym 1863 roku. Nie znosiłam chodzić na msze, więc kiedy rodzice zmuszali mnie do tego, ja omijałam kościół i spacerowałam po cmentarzu.

Jako dziecko miałam też dwoje niewidzialnych przyjaciół: kilkuletnią dziewczynkę z blond lokami i młodego księdza w sutannie. Bawiłam się z nimi i rozmawiałam, gdy nikogo nie było w domu. Wiedziałam, że są duchami, ale traktowałam to jak coś normalnego.

Gdy umierały osoby z rodziny, z którymi byłam mocno związana emocjonalnie, zawsze przychodziły pożegnać się ze mną. „Przyszywany” dziadek Wilhelm – drugi mąż mojej babci, stryj Ignacy, który zastępował mi dziadka zabitego przez Niemców, babcia Zofia…

Gdy w połowie lat siedemdziesiątych umierał mój dziadek Wilhelm, babcia była zazdrosna: chciał widzieć tylko mnie. Mimo, że miał biologiczne dzieci i wnuki z pierwszego małżeństwa. Ja – wówczas czternastolatka, rozpaczałam w domu 500 kilometrów dalej.  

Potem przyszedł początek lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Stryj Ignacy był lekarzem, duszą-człowiekiem, u którego pod koniec życia stwierdzono nowotwór. Operował go jego syn, także lekarz, onkolog. Niestety, zabieg sprowadził się do otwarcia powłok brzusznych i ich ponownego zaszycia: przerzuty zaatakowały już wszystkie narządy. Mimo tego oszukiwano stryja, że guza wycięto i wraca do zdrowia. Zdumiewało mnie takie zachowanie. Stryj był jednak lekarzem i szybko zauważył, że zamiast zdrowieć – słabnie, i czuje się coraz gorzej. Leżał w szpitalu w Kielcach a ja studiowałam w Warszawie. W sklepach kryzys, puste półki. Kupiłam dla niego pomarańcze na bazarze przy Polnej, bo tylko taki pokarm przyswajał, wsiadłam w pociąg i pojechałam do szpitala.

Przy łóżku wychudzonego stryja stale ktoś się kręcił. Gdy na chwilę zostaliśmy sami, złapał mnie za rękę i szepnął: Powiedz mi, bo mnie tu wszyscy oszukują, ja umieram, prawda?”. Jego spojrzenie było tak błagalne, że nie miałam siły zaprzeczać. Najbardziej zdumiała mnie jego reakcja: opadł na poduszki z uczuciem ulgi, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. Takim go zapamiętałam, gdy wkrótce odszedł.

Podobnie było z moją babcią Zofią. Miała już ponad 90 lat i umierała z powodu starości, chorób krążenia i astmy. Nikt jednak: ani jej córka – moja mama, ani mój ojciec nie chcieli rozmawiać z nią o śmierci. Moja matka zbywała ją zawsze banałami w rodzaju: „Przestań o tym myśleć, jeszcze nas wszystkich przeżyjesz!”. A tymczasem przykuta do łóżka staruszka bała się coraz bardziej.

Pamiętam niezwykłą scenę, gdy przyjechałam w odwiedziny do rodziców razem z dziećmi: 5-letnią córką i 6-letnim synem. Gdy babcia ze łzami w oczach poskarżyła mi się, że umiera, ale nikt nie chce z nią o tym rozmawiać, mój syn powiedział: „Nie bój się, babciu, po prostu pofruniesz tunelem do Światła i tam spotkasz dziadka!”. Moje dzieci chwyciły staruszkę za ręce i zaczęły jej opowiadać, co kolejno się stanie, zanim dotrze do nieba. Wiedziały to z książki Raymonda Moody`ego Życie po życiu, którą czytałam im wieczorami, podobnie jak inne ezoteryczne książki. Ja także dorzuciłam garść wiadomości. Widziałam, jak wielką ulgę jej sprawiły. Odeszła spokojnie, we śnie. Nie mam wątpliwości, że ufnie popłynęła w stronę Światła…

Zmarli od czasu do czasu odwiedzali mnie we śnie: zawsze byli pogodni i szczęśliwi, w sile swego wieku, a ich ciała w dotyku były ciepłe, jak u żyjących… Czasem przekazywali mi ciepłe przesłania: rano zawsze budziłam się  pokrzepiona. Którejś nocy przyszła pożegnać się ze mną także suczka z zaawansowanym nowotworem. Była prześliczną rudą, długowłosą jamniczką: uwieszony pod jej brzuszkiem guz wielkości grejpfruta szorował po chodniku, gdy codziennie dreptała po przystanku autobusowym na Ursynowie w pobliżu Centrum Onkologii. Początkowo myślałam, że jest bezpańska, ale wkrótce okazało się, że jej właściciele mieszkają w sąsiednim bloku i mają jeszcze dwa inne psy! W pobliskim sklepie dowiedziałam się, że są nieźle sytuowani: jej „pan” był taksówkarzem. Mieszkańcy osiedla jednoznacznie określili ich jako okrutnych i nieludzkich. Potwierdziła to moja rozmowa z właścicielką suczki: kobieta stwierdziła, że „nie opłaca jej się operować psa”, bo już i tak sporo wydała na usunięcie jej poprzednich guzów. Mimo to nie pozwoliła mi jej zabrać do weterynarza: chciałam ją leczyć na własny koszt. I zatrzymać na stałe mimo, że w domu miałam wolno biegającego królika i nie wiedziałam, czy się zaprzyjaźnią.

Sprawą cierpiącej suczki zainteresowałam Straż dla zwierząt, ale jej prezes wytłumaczył mi, że przepisy wiążą mu ręce: jeśli nie jest katowana, on nic nie może zrobić. Podobnie było z Policją. Przyznam, że w desperacji rozważałam porwanie psa, ze wszystkimi tego konsekwencjami! Wszystko to trwało jakieś trzy tygodnie, potem suczka przestała się kręcić koło przystanku. I wreszcie którejś nocy przyszła do mnie: po psiemu „roześmiana”, radośnie machająca ogonem i bez guza! Zrozumiałam, że umarła i już nie cierpi…

Czasem zwierzęta są bardziej „ludzkie”, niż ich właściciele. Jeśli ktoś decyduje się na zwierzę, niech konsekwentnie będzie z nim zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie. Moje króliki i Szczurunia umierały na moich rękach, kochane do samego końca. Nie ma smutniejszych, ale i piękniejszych chwil w życiu…

Być może więc ze względu na tę moją otwartość na pomoc przy umieraniu przytrafiła mi się niezwykła historia (zmieniłam jedynie imiona bohaterów). Gdy moje dzieci w 1994 roku rozpoczęły naukę w podstawówce, trafiły do klasy Katarzyny – nauczycielki, słynącej z serdecznego podejścia do uczniów. Okazało się, że dwa lata wcześniej utraciła 5-letniego synka Piotrusia, który zmarł na białaczkę. Ten dramat wstrząsnął tą małą miejscowością, której mieszkańcy solidarnie zbierali pieniądze na zagraniczną operację chłopca. Niestety, nie doczekał jej…

Wkrótce serdecznie się zaprzyjaźniłyśmy i dużo rozmawiałyśmy o śmierci. Kasia nadal rozpaczała po synu, a jej żal był nieukojony. Poszedłby do szkoły właśnie z moimi dziećmi, więc przygotowując z klasą program artystyczny, zadedykowała go właśnie Piotrusiowi. Ostrzegałam ją, żeby nie trzymała dziecka przy Ziemi swą rozpaczą i codziennymi wizytami na cmentarzu, bo w ten sposób nie pójdzie tam, gdzie jest jego miejsce: do Światła.  

Piotruś umierał w domu, w otoczeniu kochających rodziców i starszego brata oraz zaprzyjaźnionego księdza. Kasia jednak, mimo wychowania w tradycji katolickiej, dopuszczała reinkarnację: pytała mnie, czy Piotruś wróci do niej, gdyby ponownie zaszła w ciążę? Wyjaśniłam jej, że bywały takie przypadki, ale to wybór jego duszy, a nie naszych pragnień i modlitw.

Którejś nocy znalazłam się w gęstej mgle astralu, w jakiej zazwyczaj spotykam zmarłych z rodziny. A ona nagle zawirowała i… wyłoniła się z niej łysa główka małego chłopca, a potem reszta ciała. Odwrócił się, spojrzał na mnie filuternie i… wskoczył mi na barana! Domyśliłam się, że to Piotruś. Ale ten skok na plecy uznałam za głupie majaczenia.

Gdy jednak nazajutrz opowiedziałam sen Kasi, ta wprost zamarła: powiedziała, że jazda „na barana” były ulubioną zabawą Piotrusia. Ale ja o tym nie wiedziałam! Kasia jednak miała wątpliwości i chyba była trochę zazdrosna: dlaczego Piotruś miałby przyjść właśnie do mnie, a nie do niej? Dobre pytanie! Sama chciałabym to wiedzieć…

Po tym zdarzeniu nasze stosunki stały się nieco chłodniejsze. Nastał koniec roku szkolnego i wyprowadzaliśmy się z tej miejscowości. Przy pożegnaniu z Kasią nagle zobaczyłam jej przyszłość: rozwód z mężem, powtórne zamążpójście i narodziny córki. Gdy jej to powiedziałam, nie chciała mi wierzyć. Po przeprowadzce nie utrzymywałyśmy kontaktów.

Minęło parę lat. Będąc na Majorce nieoczekiwanie spotkałam naszą wspólną znajomą. Okazało się, że moja wizja przyszłości Kasi zrealizowała się w stu procentach! Zastanawiałam się, czy jej nowa córka – czego tak bardzo pragnęła – jest wcieleniem Piotrusia?

Odpowiedź otrzymałam kilka lat później, i była ona nie mniej szokująca. Gdy w maju 2013 roku odwiedziłam doskonałą ukraińską szamankę Olgę Milajewę, ta zapytała, czy mam świadomość, że pomagam zmarłym przejść na TAMTĄ stronę? Potwierdziłam, że zawsze żegnają się ze mną, czasem też odwiedzają w tych szczególnych astralnych „snach”. Wtedy Olga dodała, że jest przy mnie mały, zmarły chłopczyk, który nie odszedł. Okazało się, że to Piotruś! Był ze mną przez 19 lat, a ja o tym nie wiedziałam! Owszem, czasem czułam koło siebie jakąś dziecięcą energię, ale sądziłam, że to inna, zabłąkana dusza… Nie miałyśmy wątpliwości, że trzeba maluszka wreszcie odprowadzić do Światła.

Wiadomość tę potwierdził wkrótce w mailu cytowany już uzdrowiciel Mariusz Kozłowski. „Tak, jest przy Pani ten chłopczyk. Trzeba będzie mu pomóc, bo to nie jest miejsce dla niego.  Powiem więcej – ma Pani jeszcze dwóch innych mężczyzn w aurze. Obaj są chyba związani z Pani rodziną i raczej są z linii męskiej. […]. Kiedy będę oczyszczał ścieżkę duszy, będę to wszystko czyścił i odprowadzał osoby zmarłe do najlepszego dla nich miejsca”.

W przeddzień odprowadzenia całej trójki do Światła pożegnałam ich w medytacji. Przytuliłam i ucałowałam łysą po chemioterapii główkę chłopca: przekonałam go, że Mariusz pomoże mu wrócić do jego prawdziwego domu. Moi wujowie i Piotruś odeszli do Światła 19 września 2013 roku.

Na koniec kilka refleksji. Nie traktujmy śmierci jak tabu: rozmawiajmy o niej z bliskimi, którzy odchodzą. Strach przed umieraniem i świadomość dalszego istnienia, choć w bezcielesnej formie, pomogą nam przełamać liczne książki o NDE. Starajmy się towarzyszyć bliskim w odchodzeniu: to niezwykle wzbogacające doznanie dla obu stron.

Nie trzymajmy zmarłych przy sobie rozpaczą, nie biegajmy co chwilę na cmentarz: przecież oni nadal żyją, tuż obok nas, choć w innym świecie! Sprawdzajmy też od czasu do czasu, czy do naszych systemów energetycznych lub domów nie przylgnęły energie zmarłych: jeśli tak, trzeba je po prostu odprowadzić do Światła. Dla naszego wspólnego dobra.    

Tekst: Margo11, FN

 

 

 

Tekst naszej koleżanki Margo11 dotyka nieprawdopodobnie ważnej sprawy, która zresztą jest jedną z chorób naszego świata. Ludzie za życia ciała fizycznego tak bardzo ulegają złudzeniu świata pozorów - które daje materia -, że po śmierci także próbują się dalej trzymać tego świata.

Po powrocie z Hong Kongu na pokład Nautilusa dotarł bardzo ciekawy opis wydarzeń, które mają miejsce w jednym z podwarszawskich osiedli. Autorem opisu jest znany polski dziennikarz, który śledzi serwis FN i – jak sam przyznaje – nigdy do końca nie wierzył w nawiedzone domy. Teraz jest zweryfikował swoje stanowisko w 100%. Co się stało w tym domu? Zmarł ojciec rodziny. W dość młodym wieku, po ciężkiej chorobie. Człowiek ten przez całe życie gromadził imponującą kolekcję cennych przedmiotów. Ta pasja wypełniała mu życie.

Po jego śmierci rodzina nie wykazała zrozumienia dla jego pasji i zdecydowała się sprzedać kolekcję. I to był początek prawdziwego horroru. Ta decyzja wyraźnie nie spodobała się „tatusiowi”, który zdecydował się w sposób stanowczy uniemożliwić im sprzedać przedmiotów. Rodzina dość szybko zorientowała się, że za serią niewytłumaczalnych wydarzeń w ich domu stoi dopiero co zmarły właściciel kolekcji. Za życia człowiek ten był zatwardziałym ateistą, nawet sympatyzował z ugrupowaniami w Polsce szerzącymi bezwzględny ateizm. Po śmierci fizycznej zdarza się bardzo często, że tacy ludzie… nie zdają sobie sprawy z tego, że nie żyją! To brzmi może dziwnie, ale jest prawdą i mieliśmy okazję wielokrotnie przekonać się do prawdziwości tej tezy. Tu warto powiedzieć, że świadomość ducha nie odpowiada naszej świadomości, jest czymś w rodzaju „półsnu”. Trzeba będzie to może wyjaśnić szerzej w oddzielnej publikacji, ale najważniejsze jest to, że kontakt z takim duchem jest bardzo trudny. Z opisu wydarzeń wynika, że duch „tatusia-kolekcjonera-ateisty” myśli wyraźnie, że gra w świecie materii toczy się dalej. I on nie pozwoli sprzedać swoich ukochanych pojazdów, którym poświęcił 98% swojej energii życiowej. To wszystko ma zakończyć się w taki sposób? Zwykłym zamknięciem oczu po 42 latach ciężkiej pracy? Jakimś banalnym nowotworem?! Niedoczekanie! I tak powstaje „ciężko nawiedzony dom”. Takich historii można przytaczać setki.

Komentarze: 0
Wyświetleń: 33251x | Ocen: 4

Oceń: 2/5
Średnia ocena: 4/5


Pon, 16 gru 2013 06:30   
Autor: Margo11, FN, źródło: FN   



* Komentarze są chwilowo wyłączone.

Wejście na pokład

Wiadomość z okrętu Nautilus

ONI WRACAJĄ W SNACH I DAJĄ ZNAKI... polecamy przeczytanie tekstu w dziale XXI PIĘTRO w serwisie FN .... ....

UFO24

więcej na: emilcin.com

Sob, 3 luty 2024 14:19 | Z POCZTY DO FN: [...] Mam obecnie 50 lat wiec juz długo nie bedzie mnie na tym świecie albo bede mial skleroze. 44 lata temu mieszkałam w Bytomiujednyna rozrywka wieczorem dla nas był wtedy jedno okno na ostatnim pietrze i akwarium nie umiałem jeszcze czytać ,zreszta ksiażki wtedy były nie dostepne.byliśmy tak biedni ze nie mieliśmy ani radia ani telewizora matka miała wykształcenie podstawowe ojczym tez pewnego dnia jesienią ojczym zobaczył swiatlo za oknem dysk poruszający sie powoli...

Artykułem interesują się

Poniżej lista Załogantów, których zainteresował ten artykuł. Możesz kliknąć na nazwę Załoganta, aby się z nim skontaktować.

Brak zainteresowanych Załogantów.

Dziennik Pokładowy

Sobota, 27 stycznia 2024 | Piszę datę w tytule tego wpisu w Dzienniku Pokładowym i zamiast rok 2024 napisałem 2023. Oczywiście po chwili się poprawiłem, ale ta moja pomyłka pokazała, że czas biegnie błyskawicznie. Ostatnie 4 miesiące od mojego odejścia z pracy minęły jak dosłownie 4 dni. Nie mogę w to uwierzyć, że ostatnią audycję miałem dwa miesiące temu, a ostatni wpis w Dzienniku Pokładowym zrobiłem… rok temu...

czytaj dalej

FILM FN

EMILCIN - materiał archiwalny

archiwum filmów

Archiwalne audycje FN

Playlista:

rozwiń playlistę




Właściwe, pełne archiwum audycji w przygotowaniu...
Będzie dostępne już wkrótce!

Poleć znajomemu

Poleć nasz serwis swojemu znajomemu. Podaj emaila znajomego, a zostanie wysłane do niego zaproszenie.

Najnowsze w serwisie

Wyświetl: Działy Chronologicznie | Max:

Najnowsze artykuły:

Najnowsze w XXI Piętro:

Najnowsze w FN24:

Najnowsze Pytania do FN:

Ostatnie porady w Szalupie Ratunkowej:

Najnowsze w Dzienniku Pokładowym:

Najnowsze recenzje:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: OKRĘT NAUTILUS - pokład on-line:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: Projekt Messing - najnowsze informacje:

Najnowsze w KAJUTA ZAŁOGI: PROJEKTY FUNDACJI NAUTILUS:

Informacja dotycząca cookies: Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu logowania i utrzymywania sesji Użytkownika. Jeśli już zapoznałeś się z tą informacją, kliknij tutaj, aby ją zamknąć.