Dziś jest:
Poniedziałek, 30 grudnia 2024
Twierdzenie, że Ziemia to jedyny zaludniony świat w nieskończonej przestrzeni jest równie absurdalne jak przekonanie, iż na całym polu prosa wyrośnie tylko jedno ziarenko.
/Metrodor, filozof grecki z IV wieku p.n.e./
Komentarze: 0
Wyświetleń: 50493x | Ocen: 39
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
SĄ SNY, KTÓRE NIE SĄ PRZYPADKIEM
W naszym serwisie dawno nie było o snach, a temat ten bardzo interesuje naszych czytelników. Jest akurat okazja, aby do tego powrócić, gdyż jeden z czytelników przysłał bardzo efektowne i… dobrze napisane opracowanie dotyczące własnych, z jakiegoś powodu „ważnych” snów.
Wsłuchaj się w szept Morfeusza
Monteskiusz
Morfeusz mówi szeptem, by nie obudzić śpiących. Przekazuje nieraz cenne informacje, trzeba tylko uważnie i ze zrozumieniem wsłuchać się w jego szept.
Bywają czarnobiałe lub kolorowe, przyjemne lub koszmarne, realistyczne lub fantastyczne, często nic nieznaczące, ale bywają też prorocze, choć przemawiają do śniącego w sposób symboliczny.
Wiosna 1967 roku. W piątej klasie Technikum Mechanicznego uczy się 28 osób. Zbliża się czas zdawania matury. Nie ma wyboru - zdawać, czy nie – matura obowiązkowa. Dwie osoby nie zostają dopuszczone do egzaminu, muszą powtórzyć rok.
Mijają nerwowe, męczące dni wykazania się wiedzą z poszczególnych przedmiotów i oto noc przed ostatnim etapem – obroną pracy dyplomowej. Sen, który robi na mnie ogromne wrażenie, opowiadam „współtowarzyszom niedoli”, oczekującym pod drzwiami na swoją kolejkę.
„Jestem w grupie osób, która przemieszcza się długim korytarzem, podzielonym na szereg pomieszczeń bez okien i choćby jednych drzwi wiodących do ewentualnych, bocznych pomieszczeń. Są tylko drzwi „wejściowe” w jednej ścianie i drugie, „wyjściowe”, w przeciwległej. Chociaż nie ma okien, pomieszczenia rozświetlone są złocistą, słoneczną poświatą. Z każdym przejściem do kolejnego pomieszczenia osób ubywa, ale ja zawsze znajduję się w grupie. Wchodzimy do ostatniego już pomieszczenia i tu, nie ma drzwi do kolejnego, ale na ich miejscu znajduje się zagruzowane okno piwniczne. Wiem, że poradzę sobie i bez problemu wydostanę się tym oknem na zewnątrz. Nagle, po raz pierwszy, widzę po prawej stronie drzwi prowadzące do bocznego pomieszczenia z zakratowanym okienkiem – wypisz wymaluj więziennej celi. Na środku stoi taboret, przy nim kolega „Z”, z nogą na taborecie, z łokciem na kolanie, dłonią podpierający podbródek. Jest bardzo smutny. Przestraszony niespodziewanym widokiem, krzyknąłem” – i obudziłem się.
Przed komisją egzaminacyjną stajemy piątkami. Z racji dalekiej pozycji alfabetycznej nazwiska, znajdę się w ostatniej, tym razem już szóstce, bo maturę zdaje 26 osób. Ale - wchodzimy w pięciu - nie ma kolegi o nazwisku na literę „Z”. Egzaminujących jest dziesięciu, po dwóch na każdego zdającego. Chwilę po rozpoczęciu obrony, drzwi do sali otwierają się gwałtownie i staje w nich – kolega „Z”. Pijany. Ubliża komisji, a dyrektora, który jest jej przewodniczącym, wyzywa od gestapowców. Ten wychodzi i po krótkim czasie przyjeżdżają milicjanci. Zabierają delikwenta ze sobą.
Z dwudziestu sześciu zdających, „zagruzowanym okienkiem”, wydostaje się nas dokładnie połowa – trzynastu.
- Ale ci się wyśniło – słyszałem od kolegów tuż po obronie pracy i dwa dni później, przy ogłaszaniu wyników matury. I to był pierwszy sen, od którego zacząłem zwracać uwagę na proroczy aspekt marzeń sennych.
Sny, w mojej rodzinie zawsze były bardzo wysoko cenione, jako wskazówki życiowe. Później, kiedy już miałem swoją rodzinę, jeśli działo się coś niedobrego (np. choroba dzieci) moi rodzice natychmiast zjawiali się u mnie, bezbłędnie odczytując swoje sny – najczęściej, częstowałem ich wówczas wódką (oczywiście w snach).
Minęły kolejne trzy lata kawalerskich czasów. Jest marzec 1970 roku. Przygotowuję się do zawarcia związku małżeńskiego. Ojciec radzi, bym zapamiętał sen z nocy przed ślubem.
- To będzie sen na całe twoje życie – mówił.
„Jadę pociągiem od strony Wrocławia i zbliżam się do stacji w rodzinnym mieście. Jest piękny, bezwietrzny, słoneczny, wiosenny dzień. Po obu stronach torów, białoróżowo kwitną sady. I nagle… kiedy stacja jest już w zasięgu wzroku, w podłodze wagonu tworzy się otwór i wypadam na tory. Pociąg, jadący dotychczas spokojnie, teraz, z otwartymi oknami, rozwianymi zasłonkami w oknach, w szalonym pędzie przetacza się nade mną, zmierzając do stacji.
Kiedy opowiedziałem sen ojcu, powiedział krótko: - Będziesz miał dobre życie.
Dzisiaj, z perspektywy lat, cała symbolika tego snu jest dla mnie jasna. Kiedy w życiu zapowiadała się jakaś zmiana, zawsze sen miał w swojej tematyce „tory”.
Piękna pogoda, kwitnące sady, mówią same za siebie. Do stacji pozostaje jeszcze dosyć długi odcinek drogi, a ja wypadam z pociągu. Nie jest to zwiastun śmierci, bo leżę na torach i patrzę jak pociąg w szalonym pędzie jedzie dalej.
Pracowałem wiele lat w Urzędzie Miejskim. Po pierwszych, wolnych wyborach, każdy „nowy”, a przeważnie „stary burmistrz”, zmieniał załogę według własnego upodobania. Przez kilka kadencji, zmiany mnie omijały, ale tym razem, w moich snach dominuje groza. Prawie co tydzień śni mi się niebo pełne samolotów. Z początku, jest ich niewiele, ale z każdym kolejnym snem, coraz więcej i wreszcie, zaciągają niebo niczym drgającą siecią – straszny, złowieszczy widok. I stało się. Dziesięć lat przed należną emeryturą, wypadłem z życia zawodowego i to tylko dlatego, że nie poszedłem na pewne układy podszyte kłamstwem. Nie oszczędziły, chociaż i nie skrzywdziły mnie szalone czasy pędzącego dalej pociągu.
Życie miałem rzeczywiście bardzo udane. Nigdy, niczego mi nie brakowało. Moją drogę ukwiecała kochająca rodzina. Zakończyłem pracę zawodową, ale zadań do realizacji wcale mi nie ubyło: rozpoczęły się lata opieki nad wspaniałymi wnuczętami, piękne podróże zagraniczne, a także odkryłem swoje właściwe powołanie – przekłady na język polski prozy i poezji, we wszelkich jej przejawach.
Żona zakończyła swoją pracę zawodową trochę wcześniej niż ja, ale z początkiem wiosny, przed wysłaniem mnie na zasiłek przedemerytalny, wiedziałem, kiedy to się stanie.
„Piękny, letni dzień, chociaż, może trochę za dużo w powietrzu kurzu. Idę wzdłuż wysokiego żywopłotu. Zmierzam do domu. Wiem, że już nie pracuję i w jakiś niepojęty sposób, jakby z wysoka, widzę, że z drugiej strony osiedla, również do domu – idzie moja żona”.
24 czerwca 2003 roku, jest ostatnim dniem mojej pracy.
Moje stanowisko zajęli inni ludzie, co nie znaczy, że dawne kontakty zostały zerwane. Ale w snach odbija się nadal groza – samoloty w niebie tworzą coraz groźniejsze konfiguracje, przy czym, nie jest to już dzień, ale ponura, ciemna noc i niebo upstrzone jest setkami kolorowych świateł pozycyjnych. Czyli, mój dawny przełożony, którego osobowość i czyny symbolizuje samolot, zagraża mi nadal. W krótkim czasie to się potwierdza. Synowa, po okresie macierzyńskim znajduje pracę w jednostce podległej urzędowi. Wiadomość dociera do burmistrza i ten nie pozwala na dalsze nawiązanie stosunku pracy, a wręcz oświadcza, że ta nie znajdzie w ogóle pracy na terenie miasta. Ale na szczęście, jest to już końcowy okres kadencji i groźba nie została zrealizowana. A, proroczy sen? Oczywiście, jest!
„Nad miastem krąży samolot pasażerski. Tym razem jest dzień i widać go jak na dłoni. Ale miasto jest jakieś inne: gęsta zabudowa, nawet gdzieniegdzie widać wieżowce. Pomieszczenie, w którym mieści się coś w rodzaju kontroli lotów. Mężczyzna, w białej koszuli pod krawatem, nie przywiązuje zbytniej wagi do bezpiecznego sprowadzenia samolotu na ziemię i ten spada, jak kamień, gdzieś za najbliższym wieżowcem. Nie robi to na nikim wrażenia, słychać nawet głosy: - Nareszcie, spadli bandyci”.
Właśnie kończy się bieżąca kadencja i burmistrzem zostaje człowiek z zupełnie innym od poprzednika charakterem. Jest osobą bliską mojej rodzinie, więc nic dziwnego, że w okresie wyborczym przeżywam mocno kampanię, tym bardziej, że rywal, wieloletni, zasiedziały już, pewny siebie wyżeracz, podchodzi do niego z ironią i lekceważeniem.
-To mały pikuś, nie zagraża mi – mówi wszystkim dookoła.
Na pewno nie sprzyja to samopoczuciu nowego kandydata, jego rodziny i co tu ukrywać – mojemu, chociaż poprzedni sen o upadku samolotu powinien mnie definitywnie uspokoić. Jednak, jak każdy człowiek, ulegam panice i znowu sen przychodzi mi z pomocą. Trwa kampania wyborcza. Kilka grup jest powiązanych z byłem burmistrzem, a nowy kandydat ma tylko siebie.
„Samoloty, ale już nie na niebie, tylko „przepychają się” między domami. Źle oceniają odległość między dwoma wieżowcami i… jeden z nich wrzyna się skrzydłem w budynek i zastyga w bezruchu. Pozostałe, jakby do niego przyczepione, też kończą swój lot. Po przeciwnej stronie, z nieba, opuszcza się wielotorowa stacja, na którą wjeżdża długi pociąg. Po peronach spacerują ludzie. Panuje sielska, rodzinna atmosfera”.
Po skończonym głosowaniu, przegrany „były” wnosi protest, że głosy były kupowane. Chociaż, jest to jawna prowokacja, ale zamieszany w nią jest nierozważny członek rodziny nowego burmistrza, którego podeszło kilku nasłanych ludzi. Proszą o parę złotych na piwo i deklarują, że też zagłosują na nowego kandydata. Naiwność spowodowała niezbyt miłą sytuację i nerwowe oczekiwanie na oficjalne stanowisko.
„Idę ulicą przy której mieszka rodzina przyszłego burmistrza. Jak zwykle w moich „dobrych” snach pogoda jest cudowna; ciepłe popołudnie, błękitne, bezchmurne niebo. Mijam wspomniany dom, podnoszę głowę i… - po niebie płynie samotna ryba, chociaż bardziej przypomina delfina. Dochodzę do Rynku, chyba po zakupy, bo w ręku trzymam reklamówkę. Staję w pobliżu ratusza i zaskoczony, rozglądam się dokoła. Na wszystkich domach w obrębie rynku i na większości przyległych ulic remontowane są dachy. Jak okiem sięgnąć, położono już nowe dachówki lub trwają przygotowania do ich przełożenia. Stare pokrycia można policzyć na palcach jednej ręki i to daleko od centrum”.
Sen ten opowiadam wielu osobom. Wie o nim także przyszły burmistrz, jego żona i „pechowy” członek rodziny. Po tym widzeniu, jestem już spokojny o wynik i dalsze losy miasta.
Burmistrz, jest głęboko wierzący, stąd, na niebie ukazała się ryba, symbol wiary katolickiej i totem nowego władcy miasta. Mija już druga kadencja, a miasto rozwija się jak nigdy dotąd. Mogę śmiało zaryzykować, że będzie też trzecia, bo niedawno rozpoczęły się gruntowne remonty dachów w całym rynku, a przecież są jeszcze przyległe ulice. (Oczywiście, jest trzecia kadencja – tekst powyższy pisałem jeszcze przed ostatnimi wyborami samorządowymi)
Wrócę jednak do spraw osobistych.
„Dziwny budynek, jakby produkcyjny, surowy, kanciasty, dawno opuszczony. Rząd okien z widokiem na ulicę biegnącą prostopadle do niego i skręcającą tuż obok, w prawo. Koło mnie, jest chyba gospodarz tego gmachu, a ja, czuję się jego gościem. Podchodzimy do okna. Widzę przystanek autobusowy, a na nim, moją żonę, zdenerwowaną, wyraźnie rozglądającą się za kimś. Okno zamknięte na głucho, ale ja, mimo wszystko, macham do niej i krzyczę, że „jestem tu”. Widzę, że do przystanku zbliża się autobus. Wybiegam z budynku, ale wszystko trwa zbyt długo, bo muszę zbiec do podziemi i stamtąd, podjazdem, wybiec na ulicę. Kiedy do niej dobiegam, zatłoczony autobus jest już na zakręcie. Staram się w nim wypatrzyć żonę i nawet, niepojętym sposobem, dostaję się do środka. Ale jej tam nie ma, chyba została na przystanku. Autobus się zatrzymuje przed jakąś przeszkodą, a ja…” budzę się. Rano, opowiedziałem sen żonie i co słyszę? Śniło jej się to samo. Czekała na mnie na przystanku, bo wybieraliśmy się na jakąś wycieczkę. Ja, gdzieś poszedłem na chwilę i nie wracałem. Chodziła nerwowo po przystanku, bo już podjeżdżał autobus. Nie wsiadła do niego i nadal czekała na mnie.
Nie chodzi tu o symbolikę snu, ale o to, że dwoje ludzi może mieć ten sam sen. A może to wcale nie taka rzadkość? Kiedy śnimy, jesteśmy w nieznanych miejscach, spotykamy ludzi, wykonujemy różne czynności, prowadzimy rozmowy. Może odwiedzamy wówczas światy równoległe? Nie mamy możliwości zweryfikowania tego, tak jak w przypadku moim i żony, bo nie dochodzi do spotkania w realu osób widzianych w marzeniu sennym. Nawet, jeśli była tam osoba znajoma, to mało prawdopodobne, że przy spotkaniu, nawiążemy o tym rozmowę. Chociaż, parę razy słyszałem taką wymianę zdań:
- Wiesz? Śniłeś mi się dzisiaj.
- Tak? I ty mi też – i zazwyczaj, na tym się kończy.
A mogłoby być ciekawie.
Lato 2004 roku. Norwegia. Praca sezonowa na polach z warzywami. Dwie grupy z Polski, w większości skoligacone, ale niezbyt miłe w stosunku do siebie. Staram się być łącznikiem pomiędzy grupą z którą przyjechałem, a tą drugą. W żadnej z nich nie mam krewnych, więc nie wchodzą tu w grę interesy osobiste. Nie podoba się to jednemu z prowodyrów z mojej grupy – zaczyna mi dawać do zrozumienia o moim niestosownym zachowaniu. Sytuacja staje się napięta. Po pierwszej kłótni, która dopiekła mi do żywego i bardziej zbliżyła do tej drugiej grupy śni mi się: „Kolejka wąskotorowa przemierza pola, ciągnąc niskie wagoniki-platformy, na których siedzą ludzie. Na jednej z nich siedzę ja, a moje zwieszone nogi parzą pokrzywy, gęsto rosnące po bokach torowiska. Wiem, że pociąg pokonał już jeden zakręt i wchodzi w drugi, po czym wyjeżdża na prosty odcinek, bez chwastów.” W ciągu dnia, opowiadam go bliskiej mi osobie z mojej grupy, nawiasem mówiąc siostrze „prowodyra” i stwierdzam, że czeka mnie jeszcze jedno spięcie z jej bratem. Nie trzeba było długo czekać, sen sprawdził się jeszcze tego popołudnia i nieporozumienie stało się rzeczywiście ostatnim, po czym, dziwnym trafem, zapanował pokój między obiema grupami.
Koniec czerwca 2010 roku. Wybory prezydenckie. Jak każdy obywatel kraju mam swoje poglądy, typy i związane z tym lęki i nadzieje. Boję się populizmu i wyczuwanego na odległość kłamstwa, którego nie dostrzega, niestety, duża część społeczeństwa. Zbliża się druga tura wyborów i lęk, abyśmy się nie stali krajem totalitarnym narasta do tego stopnia, że z pomocą przychodzi już nie sen, ale prawdziwa wizja pojawiająca się na granicy snu: „Prawie czarny, chropowaty, jakby grafitowy obraz w którym, zdawałoby się, zacierają kontury, ale jednocześnie wszystko jest bardzo wyraźne. Szczyt wysokiej góry, na nim biurko lub stolik przy którym, opierając się ręką, stoi nieakceptowany przeze mnie kandydat. Zaczyna się „przechylać, jak manekin” (bez najmniejszego ugięcia ciała) i po chwili, stacza się w dół, do podnóża góry. Przebieg wizji jest bardzo krótki, jak błysk flesza, ale jest taki wyrazisty i „rozciągnięty w czasie”, z najmniejszymi szczegółami, że trudno uwierzyć w istnienie czegoś podobnego. Najważniejsze jednak przesłanie, które mnie uspokaja już do końca kampanii wyborczej – ten kandydat nie wygra.
Znaczenia niektórych snów nie potrafię zinterpretować: „Jest wczesne, późnowiosenne popołudnie (wskazuje na to tor wędrówki słońca po niebie) Senna atmosfera dnia odnosi się do soboty albo niedzieli. Bezchmurne niebo i słońce, które nagle rusza w przeciwnym kierunku. Jest tylko zdziwienie, ale żadnej paniki, bo nadal panuje sielska atmosfera”.
Po przejściu na emeryturę znajduję nowe zajęcie – przekłady na język polski książek, wierszy, romansów i piosenek rosyjskich. Pierwszą książką jest [...] . Jak na debiut, dość szybko znajduję wydawcę, ale różne problemy wydłużają finalny czas, m.in. pismo cedujące prawa autorskie na polskiego wydawcę zaginęło w drodze, okładka nie taka i kilka innych drobiazgów. Jest późna jesień. Zaczynam wątpić w powodzenie sprawy, myślę: „A niech tam! Może kiedyś się uda?”. I jak zwykle, kolejny, uspakajający sen: „Dzwonek do drzwi. Otwieram. Listonosz przynosi przesyłkę – nieopakowany „Kalendarz Adwentowy”. Otwieram go. Wewnątrz leży miniatura książki [...]. I rzeczywiście, od tego momentu problemy zniknęły, sprawy „ruszyły z kopyta”, książka została wydana w okolicy Adwentu.
W drugiej połowie kwietnia 2015 roku (niestety, nie zapisałem daty), we śnie przygotowuję coś w rodzaju plakietki dla Burmistrza Miasta. Na tabliczce, bardzo plastycznej (niczym masło) wypisuję tylko datę. Liczby wychodzą jak spod matrycy (idealnie równe i jakby drukowane – takie, jak na tablicach rejestracyjnych), a data, to: 2.12.2015. Po króciutkim namyśle, że będzie bardziej właściwie, dodaję jedynkę i data wygląda tak: 21.12.2015. Co znaczą te daty, czas pokaże.
Noc z niedzieli na poniedziałek – z 3 na 4 maja 2015 roku. Kończy się święto Matki Boskiej Królowej Polski. Śnię niesamowity sen, jaki wydaje się, może przyśnić tylko raz w życiu i to nie każdemu. Jestem na ulicy, chyba naszego miasta. Widzę - na wysokim drzewcu chorągiew (bardziej, dwa pasy materiału flagowego sięgające ziemi). Wynika, że nikt nie chce jej wziąć i nieść w jakieś oznaczone miejsce. Nagle, pojawia się Matka Boża, w szacie błękitno białej (takiej, w jakiej jest przedstawiana jako Królowa Wszechświata). Zaczyna padać deszcz, a Matka Boża, niemiłosiernie zmęczona i przemoknięta do suchej nitki, bierze chorągiew i płacząc, idzie przed siebie, dosłownie powłócząc nogami. Łzy mieszają się z deszczem. Tyle bólu i cierpienia, że trudno opisać. Ludzie na Jej drodze są zdziwieni tym, co czyni, ale nikt nie śpieszy, aby wyręczyć Ją w tej czynności.
Widzę również jakieś zgromadzenie, jakby festyn charytatywny, na który przyniesiono szereg różnych przedmiotów, by wesprzeć potrzebujących. Obok, jakiś słusznej postawy mężczyzna mówi do kogoś, że udało się zlicytować meble, które zostały wystawione po jakiejś zmarłej osobie. Jest zdziwiony i zadowolony, że uzyskano wysoką cenę, coś około 400 lub 4.000 złotych.
Ten sen, w swej wymowie, przeraża mnie. Również data śnienia jest zastanawiająca. Jedno jest tylko pewne, że chorągiew nie miała barw biało czerwonych.
W 2012 roku, mój pociąg ruszył w powrotną drogę. Znajdował się w tym samym punkcie, gdzie przed laty wypadłem na tory. Jechał bardzo szybko, ale mnie, jeszcze w nim nie było - zobaczyłem go z perspektywy stacji i dziwiłem się, jak do tego mogło dojść. Czułem się dziwnie. Ulga, przeplatała się z tęsknotą.
Kiedyś, też nie przejechałem całej trasy, zobaczyłem tylko ogólną przepowiednię swego losu. Wiem, że w pociągu powrotnym, też znajdę się w odpowiednim czasie, a jak to będzie wyglądało, mam nadzieję, że zobaczę w kolejnym śnie.
Dlaczego ludzie nie pamiętają tego, co im się śni?
Kiedyś, mówiono, że jeśli się chce zapamiętać sen, nie należy po przebudzeniu patrzeć w okno. Wiem z własnego doświadczenia, że to prawda, ale i inne czynniki mają na to wpływ. Kiedy się wraca do rzeczywistości, ma się po powiekami dopiero co przeżyte sceny. Jeśli są interesujące, chce się je utrwalić w pamięci, więc zaczynamy odtwarzać etapowo, scenę po scenie i na tym, moim zdaniem, polega błąd, który również popełniałem. W takich momentach, odnosiłem wrażenie, że w mojej głowie znajduje się jakaś płaszczyzna lekko przyprószona bardzo delikatnym pyłkiem. Było to, jak nieutrwalona klisza fotograficzna, na której całościowo był zapisany obraz. Kiedy tylko zaczynałem świadomie, scena po scenie, odtwarzać fabułę, dostrzegałem, jak coś „zdmuchiwało” pyłek, poczynając od najbliższej krawędzi płaszczyzny i, im bardziej (panicznie) starałem się przypomnieć treść, tym szybciej i dalej sięgało czyszczenie. Proces ten, odczuwałem również fizycznie, jakby delikatną wibrację niewidzialnej sieci opasującej mózg. W dzisiejszych, komputerowych czasach, łatwiej jest zrozumieć to zjawisko, bo jest do czego porównać. Mózg, biologiczny komputer, przy zapisie informacji posługuje się swego rodzaju impulsami elektrycznymi i umieszcza dane w odpowiednich sektorach. Tak, jak komputer, tylko bardziej subtelnie, przygotowuje powierzchnię do zapisu kolejnych danych (w tym przypadku, odtwarzanej przez nas w realu sennej historii) usuwając, „bez naszego entera”, nieutrwalone dane. Wiedząc już o tym, staram się powierzchownie i łagodnie, „bez gwałtownych ruchów”, jakby prześlizgując się nad treścią snu, utrwalić nie etapowy, a całościowy obraz i to daje odpowiedni efekt.
Życie, jak sen.
Spotkałem się w życiu z wieloma sytuacjami spod znaku „Dotknięcie nieznanego”, piękne przybliżanego czytelnikom przez Redakcję „Nieznanego Świata”. Oto niektóre z nich:
Białoruś. Późne lato lub wczesna jesień 1957 roku. Po zebranych zbożach, stoją puste rżyska. Mała wioseczka (9 domów) i na wzgórzu, tuż pod lasem, mój rodzinny dom z bali. Zbliża się wieczór. Wracam do domu i bawię się kłódką (cóż, takie były czasy i każda zabawka była dobra). Widzę dom i przy studni rodziców. Mama trzyma wiadro i wolną ręką macha do mnie, bym się pośpieszył. W tym momencie, od zwartej ściany lasu po lewej stronie (odległość około 100-120 metrów) nadlatuje dziwna formacja pomarańczowych piłek tenisowych. Lecą na wysokości około 1 metra (tak oceniam w stosunku do swego wzrostu) i nie dalej niż 10 metrów przede mną. Szyk regularny, prostolinijny – 3 piłki, mały odstęp i kolejne 3. Dziś, porównałbym ten lot do widowiskowej serii z pocisków świetlnych. Od chwili zauważenia, do zniknięcia, czas przelotu - 3 do 4 sekund. Zastanawiające, w jaki sposób pokonały zwartą ścianę lasu, ale jeszcze dziwniejsze jest to, że w momencie przelotu jakby wszystko zastygło na chwilę, świat stał się „płaski, jak na rysunku” – szczególnie zapamiętałem rodziców zatrzymanych w kadrze. Kiedy pytałem ich, czy widzieli to zdarzenie, zaprzeczyli (nie byli tego w ogóle świadomi).
Norwegia 2004 rok. Koniec sierpnia. Barak mieszkalny z oknem wychodzącym na północny wschód. Późny wieczór. Siedzę przy biurku stojącym przy oknie i piszę sms-a do rodziny w Polsce. Daleko, nad lasem, bardzo jasna gwiazda, której rozmiary przyciągają moją uwagę i budzą zdziwienie. Po około dziesięciu minutach, nagle rusza i leci w moim kierunku. Staje się coraz większa i jaśniejsza i znika z pola widzenia, kiedy przelatuje nad dachem baraku. Następnego dnia, o tej samej porze, w tym samym miejscu, ta sama gwiazda. Obserwuję ją dłuższy czas – pozostaje jak wczoraj, nieruchoma. Wychodzę do głównego budynku stojącego obok i po kilku minutach, wracając, wychodzę na ganek. „Moja gwiazda” znów leci tym samym torem. Oczy rozszerzają się mi ze zdumienia – co to jest? Porównałbym to do rzęsiście oświetlonego pomieszczenia z rzędem kilku dużych okien (dziś porównałbym to do statku kapitana Nemo). Jednego nie mogę ręczyć, ale wydaje mi się, że leciał bezdźwięcznie, chyba, że efekt zdumienia przytłumił mój słuch, co jest raczej niemożliwe, bo wysokość jego lotu i odległość ode mnie wynosiła około 50 metrów. Miałem wrażenie, że „toto” popisuje się przede mną, a wewnątrz trwa szampańska zabawa. Miałem w baraku kamerę, ale zastanawiam się, dlaczego ani dzień wcześniej, ani później nie przyszło mi do głowy, by to sfilmować, chociaż wcześniej chwytałem ją, by uwiecznić np. przebiegającego za oknem łosia.
Chutory, wioseczki, małe miasteczka, żwirowe drogi, rowy, rzeczki i rzeki, dużo bagnisk i torfowisk, dokoła mniejsze i większe lasy – to krajobraz Białorusi lat 50-. Być może, taki jest i dzisiaj. Z wioski do wioski chodzi się przeważnie ścieżkami przez pola i zagajniki. Niewielka rzeka Mniuta znajduje się około 2 km od mojego domu i latem jest częstym miejscem zabaw nielicznej dzieciarni naszej wioski. Na malutką plażę przechodzi się obok cmentarza, na obrzeżu którego, zgodnie z ówczesną tradycją pochowany jest samobójca. Grób jest rzeczywiście zapomniany, jego otoczenie porośnięte dzikim owsem i robi niesamowite wrażenie – budzi lęk w nas, dzieciach i często obok niego przebiegamy jak na skrzydłach. Wracam z przyjacielem z nad rzeczki i postanawiamy przejść, tym razem, przez cmentarz. Przyjaciel „filozofuje” i naśmiewa się z przestróg starszych, by zachowywać się godnie na cmentarzu – zaczyna pogwizdywać, nie zwracając uwagi na moje protesty. Centralnym punktem malutkiej nekropolii jest niewysoki, niewiele ponad metr, obelisk. Nagle, rozlega się koci pisk, taki, jaki wydają walczące zwierzaki. Na wierzchołku obelisku siedzi jeden, a u podnóża, drugi kot. Gotują się do zwarcia. Za moment, wokół obelisku, w jego środkowej części, wbrew wszelkim prawom fizyki, tworzy się wirujący, „koci pierścień”. Wystarczyło to do naszej ucieczki i to takiej, gdzie można po drodze pogubić nogi.
Jak już wspomniałem, w okolicy było dużo bagien i torfowisk. W zimie, kiedy zamarzały, chodziło się po żurawiny, a latem po jagody łochyni, a nie raz, tylko po to, by płoszyć dzikie kaczki siedzące na gniazdach, których była taka ilość, że porównując do zabudowy w mieście, określiłbym teren - śródmieściem. Jest niedziela, słoneczne ciepłe popołudnie. Na ścieżce, na granicy bagiennych zarośli, znajdujemy z kolegą dziwną rzecz. Wystające z ziemi dwie ptasie nóżki. Nie jest to wynik zabawy innych dzieci, jest nas tak mało w wiosce, że ta wersja odpada. Do tego, nic nie wskazuje, aby ptaszek był zakopywany – ziemia nienaruszona, płaska, żadnego zagłębienia lub kopczyka i tylko te, sterczące nóżki. Mamy zamiar „wyjaśnić tajemnicę” i zabieramy się za wydobycie nieszczęśnika. I w tym momencie… słyszymy spod ziemi (chyba spod ziemi?) muzykę. Radia, w tamtych czasach były unikatowe i do tego jeszcze detektorowe, na słuchawki. O prądzie, wiedzieliśmy z „nasłyszki", gramofony na korbkę i muzyka tylko z akordeonów na „wieczorynkach”. A tu, najprawdziwsza muzyka, niewiadomo skąd. Jeśli ktoś, kiedyś, dawał drapaka ze strachu, to zrozumie nas.
Czy jakiekolwiek święto w białoruskiej wiosce mogło obyć się bez alkoholu? Znający tamtejsze realia natychmiast odpowiedzą – nie! Od niepamiętnych czasów najlepszy, bo najtańszy, był „samogon”, który według miejscowych smakoszy znacznie zdrowszy od „kazionnej wodki”, która „zaciągała” karbidem. Przygotowania do świąt rozpoczynały się z dużym wyprzedzeniem – wiadomo: zacier, dojrzewanie, zainstalowanie aparatury i w końcu - destylacja w sekretnym miejscu, bo władza, mimo wszystko, ścigała konkurencję. Niewielka polanka na skraju lasu była idealnym miejscem na założenie prywatnej gorzelni. Przez środek przepływał zimny strumyk, dostarczający niezbędnego, chłodzącego czynnika. Już od pewnego czasu, w tym miejscu, wznawiana była produkcja i klarowny płyn obficie kapał do butelek. Zmieniała się tylko obsługa urządzenia.
Przygoda, która była udziałem ojca, przydarzyła się w Niedzielę Palmową. Towarzyszyło mu kilku kolegów-pomocników, najprawdopodobniej amatorów darmowego zawrotu głowy. Siedzieli, bajdurzyli i czekali na pierwsze kropelki, i kiedy ten moment był tuż-tuż, w pobliżu dały się słyszeć skradające kroki, skojarzone przez towarzystwo ze zbliżającymi się milicjantami, którym pewnie ktoś doniósł o nielegalnej produkcji. Kroki co raz zmieniały swoje miejsce (raz z jednej, raz z drugiej strony polany), a po chwili zmieniły się w gwałtowne przedzieranie się kogoś przez zarośla. Bimbrownicy już nie czekają na nic i dają drapaka, zostawiając wszystko na pastwę losu. Wybiegają z lasu i widzą, że tam, gdzie jest polanka, szaleje gwałtowny wicher, przyginając korony drzew. Po chwili, nastaje cisza i uciekinierzy widząc, że to nie milicjanci, wracają nad strumyk, a tam: obraz kompletnej ruiny - wszystko obrócone w perzynę.
Także później, ojciec i nie tylko on, „pędzili samogon” w tym miejscu, ale już nigdy w święto. Może strach przywrócił im wiarę w przykazanie – „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”? Ojciec nigdy jednak wyraźnie o tym nie mówił.
Lato na Białorusi. Z opowiadania wiem, że był słoneczny, ciepły dzień. Trzymając mnie za rękę, mama idzie polem wzdłuż zagajnika, do sąsiedniej wioski. Mam chyba 4 albo 5 lat i nie pamiętam zdarzenia. W pewnym momencie, ziemia przed nami unosi się niczym piersi w oddechu (skojarzenie mojej mamy), opada, a przed nami pojawiają się dwie postacie w białych kombinezonach. Idą naprzeciw. Mama, nie czekając na spotkanie, chwyta mnie na ręce, zawraca i ucieka ile sił w nogach. Jak widać, udało się uciec i nigdy już nie dowiedziała się, co to takiego było. Może i lepiej!
Musiałem już być nieco starszy, skoro pamiętam zdarzenie. Byłem chorowitym dzieckiem i do dziś mam ślady niektórych przebytych chorób. Wówczas zachorowałem, jak mawiali tamci mieszkańcy, na szkrof (co to jest, do dziś nie wiem) i byłem obsypany czymś w rodzaju pryszczy, które zasychały tworząc skorupę. Choroba zaatakowała tak mocno, że już mało co widziałem na oczy. Lekarza na lekarstwo, więc kto miał się mną zająć? Ojciec, chyba w geście rozpaczy, sprowadził jakiegoś starszego mężczyznę, którego dziś nazwalibyśmy znachorem. Pamiętam, że ten posadził mnie koło stołu, poprosił o ostry nóż, odnalazł na drewnianym blacie stołu duży sęk i zaczął się nade mną modlić. Po pewnym czasie, nożem zrobił na obu moich policzkach znak krzyża, taki sam na sęku i w końcu – splunął mi w oczy. Pamiętam do dziś, że wówczas, z żalem, krzyczałem do rodziców, że wujek napluł mi w oczy. Od rodziców i starszej siostry wiem, że jeszcze tego samego dnia choroba zaczęła się cofać.
Ojciec mocno wierzył w te „czarodziejskie gusła”. Kiedy matka skaleczyła na rżysku nogę (zadrapała skórę powyżej kostki o pozostałość źdźbła), wdała się „róża” (tak na wschodzie określano chyba gronkowiec). Pamiętam, że bardzo cierpiała, m.in. miała wysoką gorączkę, wówczas ojciec udał się do starszej kobiety mieszkającej we wsi i ta mu zdradziła sposób zamawiania choroby. Kiedy wrócił, pochylił się nad nogą matki i coś szeptał (chyba się modlił). Pamiętam, że jeszcze tego samego dnia matka poczuła się lepiej i wkrótce choroba ustąpiła. Ta sama staruszka, kiedy ojciec już wątpił w pomyślne rozwiązania sprawy związanej z wyjazdem z „rosyjskiego raju”, wywróżyła mu z kart czas powrotu do Polski.
Przemija czas i mija życie. Już nie mogę liczyć na „długie lata” – organizm każdego dnia przypomina o wykorzystaniu większościowego pakietu zdrowotnego, ale Coś lub Ktoś nieustannie daje mi znać o swoim istnieniu. Pomaga mi nawet w tak prozaicznej sprawie, jaką są przekłady na język polski – szczególnie liryki. Kiedy brakuje mi odpowiednich słów, rymów czy zwrotów, zostawiam to wszystko własnemu biegowi i nagle, nieraz jeszcze tego samego dnia, przychodzi rozwiązanie i to w gotowej postaci. Zastanawiam się wówczas, kto to wykonuje za mnie i oczywiście, szczerze dziękuję temu Komuś, jak tylko potrafię w duchu to wyrazić.
Komentarze: 0
Wyświetleń: 50493x | Ocen: 39
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
Wejście na pokład
Wiadomość z okrętu Nautilus
UFO24
więcej na: emilcin.com
Artykułem interesują się
Dziennik Pokładowy
FILM FN
DRONY NAD USA
Archiwalne audycje FN
Poleć znajomemu
Najnowsze w serwisie