Dziś jest:
Piątek, 22 listopada 2024
Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy...
/Albert Einstein/
Komentarze: 0
Wyświetleń: 10185x | Ocen: 16
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
SIŁA PRZEZNACZENIA – MOC WIĘKSZA NIŻ SIŁA ROZPADU GWIAZD!
Ludzie myślą, że najpotężniejszą energią we wszechświecie jest np. energia bomby jądrowej, którą przebija jeszcze bardziej energia np. wnętrza gwiazd. Ale tak naprawdę największą mocą jest siła, którą my nazywamy „Kreacją”. To ta siła kiedyś tak ułożyła planety w naszym Układzie Planetarnym, aby mogło rozwinąć się na niej życie. Ziemia będzie o 1 procent bliżej Słońca? Wyparują oceany. O 1 procent dalej? Będzie zbyt zimno. Myślicie, że to był „po prostu taki przypadek w kosmicznej ruletce”? Absolutnie nie.
Jeśli sięgnięcie do relacji osób, które miały okazję spotkać się z istotami z pojazdów UFO zauważycie, że bardzo często pochodzą oni z planet, które są położone wobec ich gwiazd praktycznie identycznie jak Ziemia – mają podobne proporcje i odległości od słońc. Przypadek? Nie – to po prostu działanie „Kreacji”. Po tym słowem można oczywiście wstawić inne, znane nam z wielkich światowych religii, ale my jednak trzymajmy się jego dalej.
„Kreacja” potrafi nie tylko ustawiać gwiazdy i planety tak, aby mogły się na planetach pojawić istoty inteligentne, ale także bez najmniejszego problemu tworzyć przeróżne dziwne „spotkania ludzi”, którzy są trochę takimi oddzielnymi planetami… Dla niej nie ma z tym najmniejszego problemu.
Jak działa jej siła? Podamy przykład, który już się pojawiał w naszym serwisie, ale który jest znakomity. Pochodzi z kanadyjskiej serii dokumentalnej o spotkaniach z duchami i dokładnie opisuje sytuację, kiedy mężczyzna miał się spotkać ze swoją matką z poprzedniego wcielenia. Jak to zrobił? Jechał samochodem przez niekończące się przestrzenie Kanady i nagle poczuł potworny ból zęba. Szukając rozpaczliwe dentysty siła przeznaczenia postawiła go w miejscu, gdzie zakończył życie w poprzednim wcieleniu. Dla „Kreacji” nie ma żadnego problemu w dowolnym „wyreżyserowaniu” nawet najbardziej nieprawdopodobnej sytuacji, zbiegu okoliczności zahaczającego o „absurd” – wręcz niemożliwego… poniżej materiał z naszego archiwum.Wiele osób pisze nam, że serwis FN „zmienił ich życie, bo coś tam zrozumieli i inaczej patrzą na świat”. A skoro tak, to ich świat się zmienił. Wniosek jest oczywisty – Fundacja Nautilus po prostu miała powstać, gdyż tak było zapisane w gwiezdnych szlakach wszechświata. Siła „Kreacji” tak poustawiała życie kilku ludzi, aby powołali oni do życia okręt Nautilus.
Ale ten przykład nie jest najlepszy – o wiele lepiej opisać prawo „Kreacji” i siłę przeznaczenia na bardzo drobnych, wręcz banalnych rzeczach. Spójrzcie na spotkania osób – bardzo często w naszym życiu spotykamy kogoś, kto zmienia nasze życie o 180 stopni. Tak, macie na myśli swoje „drugie połówki”, ale nam chodzi o spotkania drobniejsze.
Ktoś napotkany tylko raz w życiu mówi kilka słów, które wpływają na naszą decyzję. Drobną, małą, prawie niepozorną, ale to ona okazuje się zmianą kierunku podróży i wytyczeniem szlaku na przykład do odnalezienia naszego partnera. Przykładów działania tego cudownego „mechanizmu przypadku który nie jest przypadkiem” jest bardzo wiele w życiu każdego z nas – trzeba tylko nauczyć się je dostrzegać i poczuć subtelną moc „prawa Kreacji”, a kiedy już to człowiek dostrzeże, to wtedy nic nie będzie takie samo jak było.
Na koniec tych krótkich rozważań o sile przeznaczenia i spotkaniach z ludźmi, które nie było przypadkowe, ale które było dla nas „ważnym znakiem” przedstawimy historię z naszego archiwum, którą opowiedział aktor Arkadiusz Jakubik. Oczywiście pan Jakubik nie rozpatrywał tego w kategoriach działania mocy „Kreacji”, ale jego historia znakomicie właśnie ten nieprawdopodobny mechanizm opisuje.
Przeprosił i odszedł. Ja za nim. Nie wiem dlaczego. Poczułem, że nie mogę tego gościa zostawić samego. Arkadiusz Jakubik opowiada Aleksandrze Peździe o najważniejszym człowieku w swoim życiu.
To będzie historia jak z filmu. Kiedyś na jej podstawie napiszę scenariusz. Ale mnie przydarzyła się naprawdę, jakieś 20 lat temu.
Była zima. Ja bez pracy. Kilka miesięcy temu nowy dyrektor Warszawskiej Operetki Bogusław Kaczyński wyrzucił mnie i moją żonę. Nie wypalił plan poprzedniego dyrektora Jana Szurmieja, który chciał zrobić tam teatr muzyczny i wziął nas na etat. Zresztą Szurmiej miał mocno pod górkę, bo wtedy panoszyła się strasznie antyżydowska nagonka, ciągłe telefony do teatru z pogróżkami, że żydokomuna, ktoś raz nawet ekskrementami narysował na drzwiach teatru Gwiazdę Dawida.
Mieszkaliśmy wtedy z Agnieszką przy ulicy Koźlej przy Rynku Nowego Miasta. Mieszkanie maleńkie, 21 metrów kwadratowych, za to kredyt wielki. Wracałem któregoś wieczoru do domu moim zwyczajowym „szlakiem hańby” – miałem kilka miejsc, które lubiłem odwiedzać. No – barów, krótko mówiąc. Wracałem więc w dobrym humorze, ale o własnych siłach, żeby nie było wątpliwości. No, ale tamtej nocy, tak koło godziny trzeciej, zaczepił mnie starszy człowiek. Na oko przed sześćdziesiątką, niósł wypakowane czymś dwie duże reklamówki. Bardzo kulturalnie zwrócił się do mnie:
– Przepraszam pana bardzo. Mam tutaj kilka książek w bardzo dobrej cenie, może pan kupi?
Pokazuje mi jakiś album impresjonistów, jakiegoś Picassa, książkę o arrasach. Patrzę – facet dobrze wygląda, w kożuszku, no dziwne. Mówię:
– Wie pan, ja nie mam pieniędzy, bo wydałem.
Przeprosił i odszedł. Ja za nim. Nie wiem, dlaczego w sumie, coś mi po prostu nie pasowało. Poczułem, że nie mogę tego gościa zostawić samego. Widziałem, że wchodzi do sąsiedniej knajpy. Poszedłem tam. W środku nie było nikogo oprócz barmana i faceta z książkami, który oczywiście próbuje te książki sprzedać. Podsłuchuję więc ich rozmowę. Barman, taki 20-letni cwaniaczek, od razu przechodzi ze starszym gościem na „ty”.
– A ile byś za te książeczki chciał?
– Nie wiem. A jak pan uważa?
Barman zaczyna wyciągać albumy z reklamówek.
– No będzie ich tu jedna, dwie... cztery. mamy 11 książeczek. To chyba tak sześć „żywczyków” wystarczy?
Widziałem, ile kosztowało faceta z książkami to upokorzenie. Kiwnął głową z rezygnacją. Barman włożył więc butelki do pustych reklamówek, ale na koniec dodał, że trzeba by oblać taką transakcję. Oblali piwem za książki. Było zimno jak cholera, a ten gościu wychylił piwo jednym haustem. I w długą. A ja za nim. Zatrzymuję go w jakiejś bramie:
– Proszę pana, pogadajmy, przecież widzę, że coś złego się dzieje. Dlaczego pan te książki za bezcen sprzedaje?
– Bo jestem alkoholikiem i nie trzymam w domu pieniędzy.
I zaczął opowiadać o swoim życiu, otworzył się. Zapamiętałem, że był wojskowym, najmłodszym pułkownikiem w PRL-u, miał chyba 33 lata, kiedy dostał ten awans. Ale teraz już na emeryturze, strasznie samotny, pokłócony z byłą żoną, syn nie chce go znać – tyle mu się złych rzeczy nazbierało, że teraz to już w sumie chciałby się tylko napić, a potem odkręcić gaz. Zacząłem go pocieszać, przekonywać, że to bez sensu. Trzymałem go w tej bramie i ze strachu, żeby naprawdę tego gazu nie odkręcił, próbowałem zaciągnąć do mojego mieszkania, bo było nieopodal. Ale się nie dał. Bąknął coś, że musi iść na stronę, po czym zniknął. Szukałem go, wołałem. Przepadł jak kamień w wodę.
Mniej więcej po roku urodził się mój starszy syn Kuba. My dalej bez kasy. W naszej klitce, na tych 21 metrach, darł się niemowlak, ja usiłowałem pisać jakieś scenariusze w przedpokoju wielkości metr na dwa. Pamiętam, pisałem wtedy libretto „Jeźdźca burzy”, spektaklu o Jimie Morrisonie, do dziś grają to w Rampie. Paliłem tak, że siekierę w powietrzu można było tam powiesić, więc otwierałem lekko drzwi wejściowe, żeby dym miał ujście. Za to z kolei dostawałem bęcki od sąsiadów, że palę na klatce. Wtedy dotarło do nas, że jeśli nie znajdziemy większego mieszkania, to się nam zaraz to wszystko rozpadnie.
Daliśmy ogłoszenie do gazety. To był czas, kiedy na rynku pojawiły się mieszkania komunalne z perspektywą wykupu. Zazwyczaj były do generalnego remontu, ludzie je chętnie zamieniali, na nowe – mniejsze, ale własnościowe. A my takie właśnie mieliśmy. Tyle że klitka. No więc daliśmy takie ogłoszenie i odezwał się do nas klient z mieszkaniem w Konstancinie. Pamiętam, jak jechaliśmy do tego Konstancina naszym daewoo tico w kolorze butelkowej zieleni, a po drodze zabraliśmy tego klienta. Kabaret normalnie, śmiechu co niemiara, on prawie dwa metry, do tego kapelusz i siedział w tym tico tak na bok przechylony, bo się nie mieścił.
W tym Konstancinie patrzymy: nowy blok, mieszkanie dwupoziomowe, trzy pokoje i 68 metrów! Szok. Do tego pokój na piętrze wysoki na kilka metrów, czyli jest potencjał na antresolę. Mówię:
– No ale jak pan chce zamienić te mieszkania? Przecież nasze jest dużo mniejsze.
A on, że jemu to pasuje, bo chce takie małe dla syna. I jeszcze nam tutaj schody wewnętrzne dorobi, bo na razie tylko drabinka. Jedziemy z powrotem. Znowu ta komedia z przechyloną głową pasażera w kapeluszu. Jedziemy i tak sobie gadamy – kim jesteśmy, co robimy, że aktorzy, że dziecko, normalne takie zapoznawcze rozmowy. Wtem gość mówi:
– A ja jestem emerytowanym wojskowym, byłem najmłodszym pułkownikiem w PRL-u, miałem wtedy 33 lata...
Zamurowało mnie. To był tamten facet z książkami! Nie wiem, dlaczego go nie poznałem. Wtedy była noc, teraz dzień, wtedy zima, teraz wiosna, inaczej ubrany, nie wiem. A przecież to był dokładnie ten facet, który mi nad ranem żenił książki za alkohol! No, ku. mać!
Wszedł do naszej kawalerki, rozejrzał się pobieżnie i powiedział, że OK, że możemy podpisywać umowę, kiedy będziemy tylko gotowi. I wyszedł.
Opowiedziałem Agnieszce wszystko. Że moim zdaniem to oszust. Oszust jak nic. Przecież facet, który nocą sprzedaje książki za piwo, nie może mieć własnego mieszkania. Jakim cudem chce zamieniać je na trzy razy mniejsze bez dopłaty? Cholera jasna, myślałem, jak to człowiek musi uważać, w życiu nic nie ma za darmo i ciągle trzeba mieć oczy dookoła głowy, inaczej oszuści naciągną. Agnieszka była jednak spokojniejsza. Przekonała mnie, żebym chociaż sprawdził papiery. Nigdy nic nie wiadomo, a w tej klitce już nie wytrzymamy. Pojechałem z gościem znowu do Konstancina. Nic mu nie mówiłem, bo co miałem mówić, że go rozpoznałem i uważam za oszusta? Wpadam do księgowej w spółdzielni, do której należało mieszkanie:
– Pani mi powie, czy ten lokal jest czysty, czy długi jakieś ma, hipoteki, współwłaścicieli?
No ale tu niespodzianka – lokal czysty. Żadnej ściemy, księgowa do mnie:
– Niech pan w to wchodzi w ciemno. Ten człowiek jest uczciwy.
Wracamy znowu moim tico, gość przekrzywiony, z nosem w podsufitce i nagle mówi do mnie:
– Pan oczywiście wie, że myśmy się już kiedyś spotkali?
Zatkało mnie. Po długiej, trwającej wieki ciszy, odpowiadam:
– No wiem.
– To ja chciałem panu bardzo podziękować.
Koniec rozmowy, już bez słowa dojechaliśmy do miasta. Zamieniliśmy te mieszkania, w Konstancinie zostaliśmy jeszcze osiem lat, tam się urodził nasz drugi syn. A człowiek, który się z nami zamienił, przez wiele następnych lat był naszym bliskim znajomym, przychodził na premiery, spotykaliśmy się. Kiedyś opowiedział mi, że po naszym spotkaniu w bramie wszystko sobie poukładał, przestał pić, pogodził się z synem i byłą żoną, znalazł sobie kogoś.
Najważniejszy człowiek w moim życiu. Od niego po raz pierwszy i może ostatni dostałem coś bezinteresownie. I to coś naprawdę ważnego, co przyniosło spokój i szczęście mojej rodzinie. Przypadek? Możliwe. Zbieg okoliczności? Na to wygląda. Ale jestem pewien, że wszystko, co robimy w życiu dobrego i złego innym ludziom, wraca spotęgowane do nas i to w najmniej oczekiwanym momencie. Nie jestem wierzący, wolę myśleć, że tym przypadkiem nie sterowała jakaś wyższa siła. A może jestem już raczej agnostykiem, bo ostatnio coraz częściej pytam siebie o to, co będzie dalej. Zupełnie jak bohater piosenki „Zmartwychwstaniemy” z płyty, którą nagrałem z moim zespołem Dr Misio.
Źródło: Duży Format, GW
Na koniec jeszcze ciekawostka z naszego „Projektu Messing”, w którym szukamy śladów po poprzednich wcieleniach przeróżnych ludzi, ale także… zwierząt (o tym powstaje właśnie duży tekst!).
From: [dane do wiad. FN]
Sent: Friday, March 3, 2017 6:46 PM
To: nautilus@nautilus.org.pl
Subject: Witold Szabłowski na fb 23.11.2016 r.
Szanowny Nautilusie!
Zapewne znają Państwo Witolda Szabłowskiego dziennikarza, reportażyste, Polecam lekture posta z jego fb z 23.11.2016 r. Pozdrawiam Was! Poniżej skopiowany post;
Witold Szablowski 23 listopada 2016 · Wołomin, Województwo mazowieckie ·
Coś panu opowiem.
Kilka lat temu założyłam sobie konto na facebooku, bez zdjęć, tylko z nazwiskiem. Uczę w podstawówce, tu, na południu Bejrutu, i nie chcę, żeby uczniowie komentowali moje posty.
Kilka godzin później dostałam zaproszenie od jakiegoś mężczyzny z Indii. Starszy pan, wygląda na nobliwego. Imię - Shiva. Myślę sobie: zaakceptuję. Co mi szkodzi. Jak będzie pisał głupoty, to go wyrzucę i tyle.
Zaczęliśmy pisać. Mieszka w New Delhi. Lat prawie 80. Całe życie był inżynierem. Mówi, że zaprosił mnie do znajomych bo miał takie przeczucie. Że powinien.
Po kilku tygodniach poprosił, czy mogę mu wysłać swoje zdjęcie. Wysłałam - i nagle cisza. Dzień, drugi trzeci - nic. Myślę sobie: uraziłam go czymś? Ale czym!?
Wreszcie pisze: przepraszam, że się nie odzywałem, ale wyglądasz dokładnie jak moja zmarła siostra Sarut. Masz czterdzieści dwa lata a ona zmarła 42 lata temu. To dla mnie wielki szok. Już wiem, dlaczego miałem intuicję, żeby cię zaprosić.
Dlaczego?
Wierzę, że jesteś reinkarnacją Sarut. To niesamowite, że cię znaleźliśmy. Chcę, żebyś przyjechała poznać moją rodzinę.
I dalej: że kupią mi bilet. Że będą gościć. I że on jest już bardzo stary i bardzo mu na tym zależy.
Myślę sobie: pewnie chcą mnie na coś naciągnąć. Tyle się słyszy, że ktoś z tobą pisze w internecie, a potem każe wysyłać pieniądze. Albo jak pojadę do Indii, to tam mnie okradną.
Ale z drugiej strony - nie miałam w życiu zbyt dużo przygód. Znam angielski, jakbym poczuła, że jestem w niebezpieczeństwie, pójdę do policjanta.
Przysłali bilet. Poleciałam.
Rodzina Shivy czekała na mnie na lotnisku. Ponad czterdzieści osób. Jego synowie podeszli, przyklękli, pocałowali mnie w stopy i mówili: witaj, ciociu. Myślę sobie: niezły początek. Gościli mnie przez dwa tygodnie. Codziennie przychodzili jacyś nowi członkowie rodziny, żeby mnie poznać. Nikt nie użył ani razu mojego prawdziwego, libańskiego imienia, Magde. Wszyscy mówili: Sarut.
Potem wróciłam do Libanu, a Shiva od tej pory pisze do mnie codziennie. Że tęskni. Że cieszy się, że się odnaleźliśmy przed śmiercią.
Co o tym myślę? Rzeczywiście, zobaczyłam zdjęcia Sarut i jestem do niej podobna. Rzeczywiście to niezwykłe. Nie wierzę w reinkarnację, ale gdzieś, w środku, zaczęłam myśleć o Shivie i jego dzieciach jak o swojej rodzinie. Czasem budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, bo boję się, że on umrze zanim zdążymy znów się zobaczyć.
Jedno tylko mnie dziwi. Nie chcą mi tylko powiedzieć, jak zmarłam. To znaczy jak zmarła Sarut. To musi być trudny temat, bo Shiva, jak go o to pytam, mówi: sama wiesz lepiej. I potem przez kilka dni jest jakby obrażony.
Komentarze: 0
Wyświetleń: 10185x | Ocen: 16
Oceń: 2/5
Średnia ocena: 5/5
Wejście na pokład
Wiadomość z okrętu Nautilus
UFO24
więcej na: emilcin.com
Artykułem interesują się
Dziennik Pokładowy
FILM FN
EMILCIN - materiał archiwalny
Archiwalne audycje FN
Poleć znajomemu
Najnowsze w serwisie