| Mikołaj Jatrzębski, Fundacja NAUTILUS | To wydarzenie zmieniło wszystko. Na pewno nigdy nie mogliśmy przypuszczać, że kilka zdjęć sprawi, że grupa kilkunastu osób przez cały rok będzie zajmowała się tym, co wydarzyło się 8 stycznia 2006 roku. Ale sprawa jest bezprecedensowa i dlatego jesteśmy usprawiedliwieni. Do tej pory nigdy nie widzieliśmy tak wyraźnych zdjęć obiektu UFO (pomijając przypadek Billy Meiera, ale to jest zupełnie inna historia). Stąd decyzja, aby sprawdzić każdy szczegół, każdy możliwy wątek, każdego bohatera tej historii. Ta sprawa zaczęła przypominać gigantyczne śledztwo, które było dla nas naprawdę wspaniałą przygodą. Jeździliśmy do Zdanów, nieskończoną ilość razy rozmawialiśmy z dziennikarzem Faktu Andrzejem Woźniakiem, świadkiem wydarzenia Maciejem Talachą, redaktorami dziennika Fakt i całą masą osób, które w ten czy w inny sposób uczestniczyły w tej historii. Robiliśmy to „po godzinach”, w biegu między jedną sprawą a drugą, bo przecież też mamy swoje rodziny i obowiązki zawodowe. A jednak podjęliśmy ten wysiłek, żeby postarać się wyjaśnić sprawę w stopniu, na który pozwalają nam nasze środki i... czas. Okazało się bowiem, że wydarzenie z 8 stycznia 2006 jest tylko jednym z wieli incydentów związanych z UFO, które miały miejsce dokładnie w tamtym miejscu. Teraz już wiemy wszystko o pracy dziennikarzy Faktu, ich metodach wykonywania zdjęć, znamy wszystkie kulisy powstania tekstów o UFO w dzienniku Fakt. Przekłamania w Fakcie są niewątpliwie dramatem i kosztowało nas wiele czasu zrozumienie mechanizmu powstawania tekstów w tej gazecie, ale z drugiej strony gdyby nie Fakt, to nigdy byśmy nie dowiedzieli się o tych zdjęciach. Sprawa by przepadła na zawsze w potoku wszystkich tekstów ukazujących się na łamach tabloidu koncernu Axel-Springer! Mamy w tej chwili niezwykle obszerne materiały, które wykraczają daleko poza tekst tego artykułu. Jest to materiał na książkę i zgłaszają się do nas przeróżni wydawcy wręcz błagając nas o opublikowanie jakiejkolwiek książki o tej tematyce. Nie rozumieją jednak, że największym problemem jest dla nas czas, a raczej jego brak... Podejmujemy jednak starania, aby Fundacja NAUTILUS stała się instytucją całkowicie samowystarczalną jeżeli chodzi o środki i dopiero wtedy będziemy mogli rozwinąć skrzydła! I wtedy wrócimy do sprawy książek. Nasze działania w sprawie Zdanów poszły w kilku kierunkach. Po pierwsze sprawa zdjęć z 8 stycznia 2006 roku. Wybraliśmy kilkanaście osób i różnych instytucji, do których zwróciliśmy się z prośbą o ocenę tych zdjęć. Dotyczy to zarówno osób mieszkających w Polsce, jak i zagranicą. Interesowały nas dwa aspekty tych zdjęć i dla ułatwienia analizy założyliśmy, że zdjęcia są fałszywe (w tej sytuacji nie interesowały nas relacje świadków, okoliczności wykonania tych zdjęć itp.). Pierwsza hipoteza zakładała, że jest to fotomontaż, efekt pracy na programie graficznym. Wstawienie takiego obiektu poprzez program graficzny nie nastręcza większych trudności, ale fachowiec może wyłapać przeróżne „kruczki”, które ujdą uwadze laika. Przez ten rok nauczyliśmy się bardzo wiele w sprawie technik podrabiania zdjęć, co w tej chwili w sprawie nowych zdjęć ze Zdanów jest wręcz bezcenne. Po drugie założyliśmy, że zdjęcia są efektem rzucania obiektu złożonego ze sklejonych taśmą misek, a kiedy wykluczyliśmy tę możliwość – efektem puszczania balonów lub wystrzeliwania obiektu z dużej katapulty. Oczywiście można się śmiać z takiej „hipotezy”, ale cały urok tej historii polega na tym, że mieliśmy tutaj prawdziwy „poligon” dotyczący analizy zdjęć UFO. Teraz wiemy, jakie błędy można popełnić, co jest ważne, na co trzeba zwrócić uwagę i tak dalej – gdyby nie ten „rok przygody ze Zdanami” nie mielibyśmy okazji zdobyć tej wiedzy. Oczywiście sprawa zmieniła się diametralnie, kiedy dowiedzieliśmy się o serii zdjęć obiektu UFO, które wykonał zupełnie inny świadek wydarzenia. Stało się to w grudniu 2005 roku, w tym samym miejscu! Ta sprawa poprowadziła śledztwo w sprawie tego wydarzenia na zupełnie nowe tory i cała dotychczasowa machina Fundacji NAUTILUS musiała zostać uruchomiona w kierunku analizy nowych materiałów. To także sprawiło, że zatrzymaliśmy publikację wielu materiałów w sprawie zdjęć 8 stycznia, gdyż wydawały nam się one w tej sytuacji mniej istotne. Kto by pomyślał, że w takim kierunku to się potoczy... Obecnie rozpoczynamy kolejną serię tekstów o Zdanach, w której poznacie okoliczności innych wydarzeń, które miały tam miejsce. Mamy nadzieję, że – podobnie jak dla nas – będzie to dla Was wielką przygodą w poznawaniu „ukrytego fragmentu naszej rzeczywistości”. Kto wie, czy nie najważniejszego z tych ważnych. Na początek chcemy przedstawić Wam opinię pierwszego z ekspertów, do których zwróciliśmy się. Jest nim ekspert fotogrametrii Władysław Kowalczyk, który od wielu lat wykonuje ekspertyzy kryminalistyczne. Dostał od nas do analizy oryginały zdjęć i bardzo się nimi zainteresował. Poprosiliśmy go o obiektywną ocenę i zostawiliśmy oryginały zdjęć. Spotkaliśmy się 23 listopada 2006 roku, kiedy to przedstawił nam swoją analizę fotografii. Pan Władysław pokazał nam dwie miski, które mogły udawać taki obiekt, ale my powiedzieliśmy, że jego miski są matowe, a my mamy lepsze – o bardziej wypolerowanej powierzchni... Zapis tego ciekawego spotkania jest dosyć obszerny, ale pozwoliliśmy sobie zrobić mały skrót i przedstawić opinię pana Kowalczyka, który - jak się później okazało - skoncentrował się na jednym zdjęciu, na którym obiekt jest najlepiej widoczny. Wybraliśmy ten fragment jego wypowiedzi, który dotyczy możliwości fotomontażu, co nas interesowało najbardziej. |
| Władysław Kowalczyk, foto FN | Istnieje możliwość, że zdjęcia są prawdziwe! Całkowite wykluczenie fałszywości tylko na podstawie oryginałów zdjęć jest niemożliwe, gdyż przy obecnej technice komputerowej jest możliwe zrobienie praktycznie dowolnej fotografii. Rejestracja obrazów metodą fotografii cyfrowej i obróbki komputerowej nie daje możliwości stwierdzenia, że jest to w 100% prawdziwy obiekt niezidentyfikowany. Istnieje możliwość wykonania obrazu fałszywego poprzez zmontowanie dwóch lub kilku obrazów przedstawiających niezależnie krajobraz i obiekt „latający”. Zmontowanie takich obrazów w technice rejestracji cyfrowej nie nastręcza żadnych kłopotów, o ile będziemy posługiwali się w obu tych przypadkach tym samym sprzętem rejestracyjnym. Gdyby autor tych zdjęć pracował tym samym aparatem fotograficznym i tym samym komputerem, znalezienie linii montażowych nastręcza wiele trudności. Jak podkreślam nie interesowałem się samym obiektem na tych zdjęciach, tylko zdjęciami jako takimi. Bez sprzętu tego człowieka, który robił te zdjęcia, nic nie mogę stwierdzić. Trzeba by przebadać wszystkie układy optyczne w tym sprzęcie i stwierdzić, czy to się dało zrobić, czy nie. Ale w dzisiejszych czasach to zrobienie zdjęcia tła i zrobienie zdjęcia obiektu na neutralnym tle pozwalają na idealny fotomontaż, jeśli ktoś wie dokładnie jak to zrobić. Jest to czysta robota, jeśli ten facet ma własne atelier i tam może dopasować tło do jasności zdjęcia krajobrazu, a do tego może kombinować z ilością natężenia światła, to mógłby to zrobić bez żadnego problemu /fałszerz zdjęć ze Zdanów przyp. Red./. Zdecydowanie łatwiej byłoby pracować na zdjęciach wykonanych zwykłym aparatem, nie cyfrowym. Na zdjęciach, jak pan to nazwał analogowych, kiedy występuje fotomontaż można bez trudu znaleźć linie montażowe poprzez badanie grubości materiału optycznego. Bo to się robi tak, że na podkładkę żelatynową nakłada się te bromki srebra. To są tam jodki srebra tak naprawdę, ale to nieważne. I niezależnie jak ktoś by się wysilił i jak namęczył, zawsze po dokładnych badaniach można stwierdzić zwiększenie grubości materiału optycznego. I możemy wtedy unaocznić linie montażowe i dokonać dokładnej ekspertyzy. Robiłem to wielokrotnie. Zdziwilibyście się państwo do czego mogą się posunąć ludzie, dla jakichś swoich ambicji... Zdarzało się, że twarze były wklejane, raz nawet ktoś spódnicę wyciął i zrobił spodnie... W każdym razie, wtedy możemy dużo dokładniej stwierdzić, co i jak. A tutaj to by wymagało pracy. Jak podkreślam, jeśli to w ogóle jest fotomontaż, bo nie twierdzę, że jest. Na tych zdjęciach wielkości pikselowe się zgadzają, więc mógł to być taki fotomontaż, ale jak podkreślam nie musiał być. Mogą to być prawdziwe zdjęcia – powtarzam raz jeszcze. Okazało się, że przekazanie tych zdjęć do analizy dla ekspertów od fotografii było znakomitym pomysłem, gdyż zwrócili oni nam uwagę na wiele aspektów tych zdjęć, których wcześniej w ogóle nie dostrzegaliśmy. Kolejni eksperci od zdjęć lotniczych (ich analiza jest tak obszerna, że ukaże się w oddzielnym artykule!) powiedzieli, że tak naprawdę najważniejsze jest zdjęcie, które my nazwaliśmy „obiekt za gałęziami”. Było to zdjęcie pokazujące na pierwszym tle gałęzie drzewa. Zdjęcie to dotarło do nas dopiero w połowie ub. roku, kiedy dostaliśmy całą partię zdjęć od Andrzeja Woźniaka, dziennikarza Faktu. To zdjęcie wykluczyło możliwość „wklejek”, gdyż tego typu zabawa naruszyłaby macierz pikselową zdjęcia cyfrowego. A więc w grę mogły wchodzić tylko i wyłącznie rzuty sklejonymi miskami lub puszczanie balonu! Na prośbę naszych ekspertów wykonaliśmy całą serię zdjęć, których zadaniem było tylko i wyłącznie wykonanie identycznego zdjęcia jak fotografia „obiekt za gałęziami”. |
| To zdjęcie jest najważniejsze! - przekonują eksperci | Mimo całego zespołu ludzi, koordynacji krótkofalówkami i bardzo sprzyjających warunków mizeria efektów naszych działań była zadziwiająca. Okazało się po raz kolejny to, co wiedzieliśmy już wcześniej, że obiekt musiał być znacznie większy niż „sklejone kuchenne miski” i że musiał być wyrzucony z katapulty. Tylko bowiem specjalne urządzenie miotające mogłoby pozwolić na takie wyrzucenie obiektu, aby zachowywał on się w locie stabilnie (tak przynajmniej sądzimy). Choć i tutaj byłby ten problem, że wyrzucony przedmiot mógłby mieć rotację, czego nie ma obiekt na zdjęciach z 8 stycznia. To byłoby poza zasięgiem nawet wyrzutni! Zapisy fotograficzne z tego eksperymentu stanowią niezwykle unikalny materiał dokumentalny, który powinien być obowiązkową lekturą dla każdego, kto opowiada historie o „banalnym rzucaniu zlepionymi miskami”. Kiedy hipotezą, którą musieliśmy się zająć, była ta związana z puszczaniem balonu. Wykluczyliśmy, że był to balon meteorologiczny, ale przecież można było założyć, że „domniemani fałszerze z Talachą na czele” mogli owego dnia pojawić się na polu w Zdanach wyposażeni w balon. Spróbowaliśmy to zrobić. W naszym składzie był Dominik Jastrzębski, który po raz pierwszy miał okazję zajmować się tym przypadkiem, stąd jego ocena jest tym bardziej cenna. Przedstawiamy Wam trzy relacje spisane przez uczestników eksperymentu „Balon w Zdanach”. Dnia 26.XI.2006 po raz kolejny wraz z „ekipą” NAUTILUSA wyruszyliśmy do Zdanów. Specjaliści od fotografii poprosili nas, żebyśmy wykonali jeszcze kilka eksperymentów, a i sami byliśmy ciekawi czy tym razem zdjęcia które wykonamy będą choć odrobinę podobne do tych z 8 stycznia. Mieliśmy 2 balony wypełnione helem (jeden w kształcie telefonu komórkowego, a drugi przypominający głowę tygrysa), wzięliśmy nitkę, nasze sklejone miski oraz dużo urządzeń rejestrujących i pojechaliśmy na miejsce. Po drodze omawialiśmy plan działania, cele doświadczeń i podzieliliśmy role. Miałem rzucać miską oraz wraz z bratem starać się ustawić balony w odpowiednich pozycjach. Członkowie NAUTILUSA zapewniali, że rzucenie miską tak, aby nie wirowała w wariacki sposób jest bardzo trudne, ale byłem pewien, że mi się to uda - przecież to łatwiejsze niż rzucenie piłką do kosza. Gdy dojechaliśmy na pole (około 10:30), zlokalizowaliśmy miejsce, w którym stał samochód pana Talachy i ustawiliśmy nasze auto identycznie, mieliśmy chwilkę na zastanowienie. Pogoda była idealna – wiał bardzo lekki wiaterek, było bezchmurne niebo, dość ciepło – dokładnie to, czego potrzebowaliśmy. Pierwszy eksperyment polegał na rzucaniu miską, stojąc za drzewem, tak aby obiekt wyglądał podobnie do zdjęcia nr.8. Mój Brat, który rzucał miskami w sierpniu ostrzegał mnie, że to nie jest takie proste, ale byłem przekonany, że nie będzie stanowiło to dla mnie problemu. Zamachnąłem się, rzuciłem i... miska z prześmiesznym odgłosem upadła kilka metrów ode mnie, a ewolucje, które wykonywała w powietrzu są nie do opisania. Starałem się jak mogłem, rzucałem najróżniejszymi sposobami: trzymając oburącz za obie miski, jedną część, obręcz, biorąc zamach spod kolan i zza siebie (jak dyskobol). Rzucaliśmy do siebie z Bratem, Gosia (która była bramkarką piłki ręcznej) również bardzo starała się rzucić najlepiej jak potrafiła, ale nasze wysiłki spełzły na niczym. Miska latała jak chciała i nie bardzo słuchała się naszych poleceń. Mikołaj wpadł na pomysł zawieszenia misek na gałęziach (tych, do których dosięgał) ale wyszło to raczej żałośnie. Nawet w 2% nasze miski nie przypominały obiektu ze stycznia. Nie ma mowy, aby ponad 60 letni mechanik, wdrapał się tak wysoko na drzewo, zawiesił model, zszedł, usunął się z kadru, wszedł znowu, zdjął obiekt, zszedł, rzucił, lub załadował do jakiegoś rodzaju wyrzutni, rzucił, albo wystrzelił i przy okazji nie zostawił najmniejszego śladu na śniegu. Byłoby to trudne nawet dla olimpijczyka-atlety.. ale o miskach było pisane już w sierpniu i chyba nic nie muszę dodawać. Drugą część wyjazdu zajęła „zabawa z balonikami” (albo raczej balonami) wypełnionymi helem. 'Mieliśmy za zadanie ustawienie ich jak najpodobniej do obiektu z oryginalnych zdjęć. Dla ułatwienia do modelu telefonu przyczepiliśmy dodatkową nitkę. Koniec jednej nitki trzymał mój Brat, a drugiej – ja. Mimo iż mieliśmy 2 punkty zaczepienia balon i tak latał jak chciał. Nam wydawało się, że wieje lekki wiaterek, ale balon miał odmienne zdanie. Dla leciutkiej zabawki, wypełnionej helem była to istna wichura, a każdy przejeżdżający samochód zmieniał położenie naszego „UFO”. Czasem (pomimo, że staraliśmy się, jak mogliśmy) balon zaczynał obracać się wokół własnej osi, opadał bądź zachowywał się w sposób równie nieprzewidywalny. Nie było mowy o ustawieniu go w jakiejś konkretnej pozycji, czy w jakimś wybranym miejscu. Przeglądając zdjęcia znalazłem kilka zdjęć czystego, błękitnego nieba, bo balonik zdążył uciec z kadru, zanim aparat go wyostrzył. Nie muszę chyba dodawać, że zawsze byliśmy w kadrze, a poruszanie się po polu łatwością przypominało biegi na orientację po bagnach. Zapadałem się w żyzną ziemię po kostki, potykałem się o twardsze grudki, a odległości, które na zdjęciach wydają się malutkie w rzeczywistości były gigantyczne. Szedłem, szedłem, a na zdjęciach, bez zbliżeń wychodziłem bardzo wyraźnie. Cały czas trzymając balon wyszliśmy z Bratem daleko od szosy, w środek pola, zerwaliśmy nitki i obserwowaliśmy, jak balon powoli, majestatycznie oddala się od nas. Po dłuższej chwili zniknął nam z oczu. Z drugim balonem był większy problem, ponieważ nie było do czego przywiązać drugiej nitki, więc cała „odpowiedzialność” za zachowanie balonu spoczywała na mnie. Raz udało mi się sprawić, że balonik poleciał wysoko, ale okazało się, że stałem w złym miejscu i wypuściłem go za daleko, więc musiałem zwinąć nić. Nie wiedziałem, że tyle jej się rozwinęło, a zwijanie zabrało bardzo dużo czasu. Nie mogłem marzyć, aby „na zawołanie” zmienić położenie balonu. W końcu przyszła pora na zerwanie więzi nić-tygrys. Główka, tak jak telefon poleciała w niebo i po niedługim czasie znikła nam z oczu. Po tym eksperymencie doszedłem do wniosku, że podrobienie tych zdjęć, za pomocą balonu z helem, tak jak z rzucaniem miskami nie wchodzi w grę. Oczywiście można zakładać, że pan Maciej zamówił dźwig, który na niewidzialnej nitce spuścił wielgachny model obiektu, ładował model do wyrzutni pneumatycznej, który w tylko sobie znany sposób lądował, nie zostawiając śladów na śniegu, lub używał wielu innych, dziwnych konstrukcji, ale na 100% możemy wykluczyć rzucanie miskami, zawieszenie czegoś na drzewie lub użycie balonu z helem. To doświadczenie dało mi dużo do myślenia, ponieważ, jak sądziłem, zdjęcia z 8.I.2006 są bardzo łatwe do podrobienia, a pomysł z balonem wypełnionym helem, jeszcze w drodze do Zdanów wydawał mi się doskonały. Bo czy jest coś prostszego niż puszczenie balonu na nitce i utrzymanie go, przy praktycznie bezwietrznej pogodzie na określonej wysokości? A jednak... Dominik Jastrzębski, Fundacja NAUTILUS 26 listopada 2006 r. Wyjazd do Zdanów Ekipa Fundacji Nautilus wyruszyła do Zdanów o godzinie 10.00. Celem wyjazdu było przeprowadzenie kolejnych prób sfotografowania przedmiotów wyrzucanych w powietrze i analiza ich zachowania. Tym razem, oprócz sklejonych metalowych misek o średnicy 21 cm, na miejsce przywieźliśmy dwa balony wypełnione helem. Cała akcja miała na celu dostarczenie dodatkowych materiałów dla specjalistów od fotografii lotniczej, którzy analizują przypadek ze Zdanów. |
Na miejsce przyjechaliśmy około godz.10.30. Pogoda była sprzyjająca - temperatura ponad 10 stopni Celsjusza, niewielki, chwilami zanikający wiatr. Jedynym minusem było spore zamglenie powietrza. W porównaniu z warunkami, jakie panowały 8 stycznia 2006 r. było znacznie cieplej. Kilka tygodni wcześniej miejscowe służby dokonały pogłębienia przydrożnych rowów. W tej chwili zatrzymanie samochodu w interesującym nas miejscu jest jeszcze bardziej niebezpieczne. Jeden nieostrożny manewr może spowodować spadek samochodu do głębokiego wykopu. Ruch na drodze prowadzącej do granicy polsko-białoruskiej jest bardzo duży. Nawet w niedzielę musieliśmy cały czas uważać na pędzące samochody. Należy odnotować, że mimo iż staliśmy na terenie tzw. czarnego punktu i wykonywaliśmy bardzo dziwaczne manewry, tj. rzucanie przedmiotami i wypuszczenie dużych balonów, żadna z osób przejeżdżających koło nas nie zatrzymała się ani na moment. Podobnie było podczas naszych poprzednich wizyt w tym miejscu. Eksperymenty rozpoczęliśmy od rzucania modelem UFO zmontowanym z dwóch sklejonych metalowych misek o średnicy 21 cm. Ten sam model był wykorzystywany przy poprzednich testach. Próby podejmowali zarówno Mikołaj jak i Dominik. Podobnie jak podczas wcześniejszych prób, efekty działań znacznie odbiegały od wzorca, tj. zdjęć obiektu wykonanych w styczniu br. Rzucane przez kolegów miski zachowywały się bardzo niestabilne, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, iż wykonanie dwóch zdjęć z rzędu w przeciągu 21 sekund, gdzie obiekt znajduje się w bardzo podobnym położeniu jest niemożliwe. Nawet jeśli fotograf działałby w złej woli i fabrykował zdjęcia, to wykonanie takich dwóch rzutów (nawet w dłuższym okresie czasu) stanowiłoby niezwykły zbieg okoliczności. Sama również wykonałam kilka próbnych rzutów. Nie były wcale lepsze od wyczynów moich młodszych kolegów, a miałam taką nadzieję, gdyż przez wiele lat trenowałam piłkę ręczną. Następnie zaczęliśmy eksperymenty z lotem balonów. Chcieliśmy w ten sposób sprawdzić, czy możliwym jest, aby obiektem sfotografowanym w styczniu br. był balon. Przystępując do testowania wiedzieliśmy już, że odpada koncepcja balonów meteorologicznych. Konsultowaliśmy tę sprawę z Instytutem Aeronautyki z Legionowa. Sprawdziliśmy też ofertę producentów balonów meteorologicznych. Tak więc w grę wchodziły jedynie balony „zabawkowe” wypełnione helem. Podczas kupowania dwóch balonów przeznaczonych na testy, pokazałam sprzedawcy zdjęcia UFO ze Zdanów z pytaniem, czy spotkał się kiedyś z balonem o takim kształcie. Sprzedawca (od wielu lat mający stoisko z balonami przed warszawskim ZOO) zdecydowanie zaprzeczył. Nigdy nie widział takiego produktu. Swój towar sprowadza z USA i Chin. Kiedyś importowano także balony z Hiszpanii, ale były bardzo słabej jakości. Dwa zakupione baloniki (srebrzysty telefon komórkowy oraz owalna głowa tygrysa) uwiązaliśmy na nitkach i sprawdziliśmy, jak zachowują się na powietrzu. Mimo, że akurat w Zdanach był niewielki, chwilami zanikający wiatr, balony zachowywały się w sposób absolutnie nieprzewidywalny. Mikołaj i Dominik nie byli w stanie nad nimi zapanować. Balony kręciły się w kółko, będąc na uwięzi na kilkumetrowych nitkach nie chciały wznieść się do góry nawet na 3-4 metry. Dopiero puszczone „na wolność” pokazały, że naprawdę są wypełnione gazem lżejszym od powietrza. W ciągu kilkudziesięciu sekund bezpowrotnie zniknęły nam z oczu. Wniosek jest jeden – obiektem sfotografowanym w dniu 8 stycznia 2006 r. w Zdanach na pewno nie był balon! Małgorzata Żółtowska, Fundacja NAUTILUS Eksperyment czyli... dramat w Zdanach! – raport Mikołaja Jastrzębskiego "A może to balon?", "Słuchajcie, to balon meteorologiczny", "To na pewno balon - mają teraz dziwne kształty...", "Czyżby NAUTILUS nie brał pod uwagę tego, że panowie mogli widzieć zwykły balon meteorologiczny?", "Przecież tam latał zwykły balon, nie?" - podobnych "wyjaśnień" fenomenalnych zdjęć z 8 stycznia dostajemy bardzo wiele. Oczywiście zdarzają się też tak abstrakcyjne, że szkoda je nawet przytaczać (dla ciekawskich: wyrzutnia pneumatyczna, odwrotnie ułożone soczewki aparatu etc.).Pierwszą informacją, która zaprzeczyła temu, że obiekt ze Zdanów mógł być balonem było oświadczenie Ośrodku Aerologii Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej z 28 września. |
Również osoby zajmujące się handlem balonami poinformowały nas, że ani w Chinach, ani w USA, ani w Hiszpanii nie są produkowane balony o takim kształcie. Postanowiliśmy jednak mimo tego zbadać zachowanie balonów napełnionych helem i ich potencjalną możliwość użycia do sfałszowania zdjęć z 8 stycznia. 26 listopada zaopatrzeni w dwa sporych rozmiarów balony (jeden srebrny o długości 70cm, w kształcie telefonu komórkowego, drugi większy, w kształcie głowy tygrysa) po raz kolejny wyruszyliśmy do Zdanów. Pogoda do wykonania naszego eksperymentu była idealna - temperatura powyżej 10'C, niebo czyste, praktycznie brak wiatru. Na miejsce dotarliśmy około godziny 10:30 i od razu przystąpiliśmy do eksperymentów. Oprócz punktu kulminacyjnego - balonów, konieczne było wykonanie kilku fotografii z identycznym ustawieniem samochodu jak na oryginalnych zdjęciach. Posłużą one do dalszych badań niezależnym ekspertom, ale o tym napiszemy Wam więcej, gdy otrzymamy od nich raport na piśmie. Później jeszcze raz musieliśmy rzucać modelem misek - pomimo tego, że mamy w tym już pewną wprawę, a Gosia przez kilka lat ćwiczyła piłkę ręczną, nasze wyniki były lekko mówiąc niezadowalające. Celem rzutów tym razem było zrobienie fotografii, na której model UFO znajdowałby się w położeniu jak najbliższym temu, które znajduje się na fotografii nr 8 ("UFO za drzewem"). Nasz model nie był wcale mniej nieporęczny niż ostatnio, nie rzucało się nim wiele łatwiej, wpadał w tak samo idiotyczne rotacje i latał po tak samo dziwnych parabolach jak za każdym razem. Tak jak podejrzewaliśmy niezwykle trudno było się zsynchronizować z aparatami, a podrzucając miski tak jak jest najłatwiej (z poziomu kolan pionowo do góry), "rzucacz" zawsze znajdował się w kadrze. Tak jak podejrzewaliśmy - podrobienie również i dwóch zdjęć "UFO za drzewem" nie jest wykonalne metodą "rzutu obiektem". Warto dodać jeszcze, że sam rozmiar miski, którą rzucaliśmy rozmijał się z rozmiarem oryginalnego obiektu. Samo zawieszenie misek na lince, w ciągu mniej niż minuty nie wchodzi w rachubę dla nas - nie mówiąc już o 60-letnim emerycie z wyłamanym barkiem... Częścią drugą eksperymentu było to, na co czekaliśmy najbardziej – test jak zachowają się balony z helem na "naszym" polu? Czy uda się je ustawić w takim samym położeniu? Pytań, które sobie zadawaliśmy było bardzo wiele. Moja własna refleksja jest dość prosta - o ile rzucanie miskami tak, aby podrobić obiekt UFO, jest wyjątkowo trudne i nieporęczne, nieprzewidywalne i niemożliwe do synchronizacji, o tyle ustawienie balonu w odpowiedniej konfiguracji jest jeszcze trudniejsze... Ale zacznijmy od początku. Aby balon wypełniony helem był stabilniejszy i (jak nam się wydawało) miał większe możliwości manewrowe, do obu jego stron przywiązaliśmy nitki – każdą trzymała inna osoba. Warto jeszcze raz zaznaczyć, że 26 listopada praktycznie nie było wiatru. Po ustawieniu się na polu, niedaleko za drzewem wypuściliśmy balon z helem w powietrze. Tutaj pojawił się pierwszy element zaskoczenia - balon wcale się nie uniósł! Wiatr, który dla nas był niewyczuwalny dla lekkiego balonu wypełnionego helem był niebywale silny. Balon "zwiewało" od pola w kierunku drogi, nie wznosił się, nie mogliśmy go zmusić w żaden sposób do tego, aby zatrzymał się w jakimś konkretnym miejscu. Wystarczyło, aby przez ulicę przejechał samochód (co działo się bez przerwy, pomimo niedzieli) a balon gwałtownie skręcał w przeciwnym kierunku, zaczynał wirować wokół własnej osi, odlatywał do góry, nagle zmieniał kierunek, "zawisał" przez moment zupełnie nisko, aby po chwili zerwać się po skosie gdzieś w bok. Dodatkowa nitka, która miała służyć do stabilizacji i w miarę precyzyjnego ustawienia balonu, nie spełniała żadnej dodatkowej funkcji. Nie było nawet mowy o jakimś ustawianiu balonu - raczej balon latał, a nam czasami udawało się zrobić jakieś zdjęcie. Balon był naprawdę nieprzewidywalny i w jednym momencie teoria, że "mógłby to być balon" prysła. Pozostawało jeszcze wypuszczenie naszego obiektu swobodnie - po zerwaniu nitek balon powoli, jednostajnie, majestatycznie, nie zbaczając na boki, uniósł się do góry i po niedługim czasie znikł nam z oczu. Drugi balon zachowywał się podobnie do pierwszego – również „telepało” nim na boki, był tak samo nieprzewidywalny i tak samo szybko zmieniał położenie i wpadał w niezrozumiałe rotacje. Wszelkiego typu próby ustawienia go w określonym położeniu aby móc zrobić mu zdjęcie spełzały momentalnie na niczym. Często sam moment w którym aparat wyostrzał zdjęcie okazywał się zbyt długi i balon nagle odbijał i znikał z kadru, na przykład na skutek powiewu stworzonego przez przejeżdżający samochód (notabene żaden samochód się nie zatrzymał – tylko rolnicy przejeżdżający czasem na starych rowerach zwracali na nas uwagę). Po eksperymencie, który przeprowadziliśmy tym razem mamy pewność, że: 1. Obiekt uchwycony na fotografiach z 8 stycznia nie jest balonem – balon jest zbyt lekkim i zbyt podatnym na wiatr obiektem, nie możliwym do ustawienia na otwartej przestrzeni ani do synchronizacji z aparatem. Osoba trzymająca balon musiała by być na zdjęciach, a puszczony wolno leciałby po innym torze niż ten, który wynika z fotografii. 2. Obiekt z oryginalnych fotografii nie mógł być podwieszany na nitkach do rosnącego nieopodal drzewa. 3. Rzucenie miskami tak, aby wyszło podobnie do obiektu na fotografiach nr 7 i 8 jest niewykonalne (abstrahując od czasu EXIFów) Hipotezy, które możemy jeszcze rozważyć mając na myśli mistyfikację i spisek związany ze styczniowymi fotografiami, są następujące: 1. Pan Maciej Talacha używał w celu podrobienia obiektu UFO stabilnej, stojącej wyrzutni pneumatycznej. Nie wiemy skąd miałby ją mieć, ani co miałoby się dziać z wyrzucanymi sporej wielkości, metalowymi obiektami po upadku, a także w jaki sposób upadałyby nie tworząc śladów na śniegu. 2. Po obu stronach pola stały bardzo wysokie tyczki, pomiędzy którymi przeciągnięta była niewidzialna żyłka, a do niej podczepiony model UFO. W niezrozumiały dla nas sposób konstrukcja ta musiałaby się bardzo precyzyjnie poruszać, a obiekt zmieniać w zaskakujący sposób położenie. Wtedy pan Maciej wykazałby się nie lada geniuszem konstruktorskim i mistrzem kamuflażu jeśli chodzi o zeznania. 3. Nad polem po drugiej stronie trasy stał dźwig z wielkim ramieniem (raczej rzadkim widokiem jest dźwig na polu) a do niego w jakiś cudowny sposób podwieszone byłyby dwie niedbale zespawane ze sobą balie, które wprawione w ruch wirowy kręciłyby się dookoła pola zmieniając swoją wysokość i czasami chowając się za drzewem. Będąc na miejscu wielokrotnie, wiem, że umieszczenie ciężkiego dźwigu na polu obok byłoby prawdziwym wyczynem i zdjęcia samego dźwigu byłyby już wtedy zaskakujące. Mikołaj Jastrzębski, Fundacja NAUTILUS Rozmowa z prezesem Fundacji NAUTILUS, Robertem Bernatowiczem. |
| Robert Bernatowicz arch. FN | Zdany. Minął rok... pierwsze skojarzenie? Przygoda. To była dla nas ogromna frajda, świetnie bawiliśmy się przy okazji badania tego przypadku! Te wyjazdy do Zdanów, krążenie naszym nautilusowym konwojem aut po okolicznych wioskach w poszukiwaniu osób, których znaliśmy tylko i wyłącznie z imienia i nazwiska, to rzucanie miskami i bieganie po polu... Jak sobie to wszystko przypomnę, to mimowolnie się uśmiecham. Była to wspaniała przygoda! Co Ciebie najbardziej zaskoczyło? Zaskoczenie? Chyba... tak, chyba sprawa Faktu. Teraz, kiedy wiem wszystko o kulisach powstawania tekstów w tej gazecie, dziennikarzach, wszystkich bez wyjątku uczestnikach tego incydentu, to trzeba uznać za istny cud, że sprawa tych zdjęć trafiła do nas. Niewiele brakowało, żeby nikt nigdy nie zobaczył tych zdjęć. No i następnych, bo przecież są nowe zdjęcia, ale o tym może później. Właśnie, wróćmy na chwilę do samego początku, czyli początku tej historii. Jak na nią trafiłeś, jak ona się zaczęła? Jak wiesz pracuję w gmachu Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych i jest tam kiosk, w którym czasami kupujemy kawę, kiedy skończy się w naszej kuchence. I właśnie po to zjechałem windą na dół i spojrzałem na dziennik Fakt. Z założenia ignoruję to, co jest tam napisane, ale tym razem... zobaczyłem zdjęcie, które mnie zdumiało. Wiem, jak często Fakt manipuluje i wymyśla sytuacje, tworzy fałszywe zdjęcia, ale robią to „na odwal się”, bezmyślnie i niechlujnie. A tutaj była sytuacja, która mnie zaniepokoiła. Czyżby Fakt naprawdę zmienił taktykę fałszywek i zaczął robić je starannie?! Zaniepokoiłem się, gdyż to mogło znaczyć, że mogą się pojawić fałszywe zdjęcia, jeśli potrafią zrobić takie jak to opublikowane 12 stycznia, to pojawią się następne. Postanowiłem zapytać w tej sprawie moich kolegów z Faktu, byłem ciekaw po prostu... Ważna sprawa – myślałem, że jest tylko to jedno zdjęcie! I byłeś przekonany, że to fałszywka? Na 99%. Przekonywał mnie o tym zupełnie idiotyczny tekst o obiekcie, który przeleciał nad Zdanami i wyłączył światło w domach i tak dalej w tym stylu. Czułem, że jest to wyssana z palca bzdura, ale intrygowało mnie to zdjęcie... Dlaczego? Po prostu wiele razy w ciągu ostatnich lat próbowaliśmy rzucać różnymi przedmiotami w górę i fotografować je tak, aby wychodziły na zdjęciach jako obiekty UFO. Wiedziałem, jak trudno jest czymkolwiek rzucić tak, aby w miarę wpasować je w kompozycję. A na tym zdjęciu wszystko było tak idealne, że aż... musiałem sprawę wyjaśnić. Zaintrygowała mnie! Jak była reakcja redakcji Faktu? Nie ma czegoś takiego, jak redakcja Faktu. Są poszczególni ludzie. Najpierw musiałem się przez dwa tygodnie dopraszać o to, żeby przysłali mi oryginał tego jednego zdjęcia. W każdej redakcji jest tak, że jak się pojawia jakiś materiał, to traci on na znaczeniu w chwilę potem, jak został opublikowany. Po prostu nikogo to nie interesuje, co było – gazeta musi być wydana następnego dnia i wszyscy się dziwią, że kogoś interesuje jakieś zdjęcie z Faktu sprzed dwóch tygodni. Użyłem argumentu, że dziennikarze tej redakcji dzwonią do mnie czasami z prośbą o skomentowanie tego czy owego wydarzenia, ja z sympatii do profesji dziennikarskiej nie odmawiam, a i tak później wydawca przekręca moje słowa tak, że później po prostu własnym oczom nie wierzę, co czytam... Teraz ja po raz pierwszy proszę o to, żeby udostępnić mi tę jedną fotografię fałszywego obiektu UFO, to spotyka mnie kompletna obojętność! Błagałem, pomstowałem, delikatnie sugerowałem i wreszcie po tygodniach próśb zadzwoniła do mnie dziewczyna z sekretariatu, że owszem – ktoś tam z działu Foto się zgodził wysłać te zdjęcia, ale ona nie może ich znaleźć, bo przesłał je jakiś Andrzej Woźniak. Zdumiało mnie, że powiedziała „zdjęcia” a nie „zdjęcie”, ale uznałem, że widocznie autor zdjęcia wykonał kilka „fałszywek” i wybrał najlepsze. Fakt postanowił mnie znowu spławić, ale nie dałem za wygraną! Na drugi dzień zadzwoniłem ponownie. Dziewczyna, z którą rozmawiałem, miała mnie już naprawdę dość i nie mogła zrozumieć, dlaczego zależy mi na jakimś zdjęciu, które było opublikowane tak dawno! Jeszcze raz zadzwoniłem, i jeszcze raz, i wreszcie telefon „tak, znaleźliśmy je i przesyłamy panu na skrzynkę. Do widzenia!”. Już odkładała słuchawkę, kiedy poprosiłem o informację, kto jest autorem zdjęć. Po dłuższej chwili sprawdziła, że zdjęcia do redakcji przysłał Andrzej Woźniak, lokalny dziennikarz z Siedlec. Wyjątkowo dostałem do niego numer komórki, no i czekałem na zdjęcia. Kiedy otworzyłem maila, zaniemówiłem... Co było najdziwniejsze? Zdumiało mnie wszystko. Zdjęć było pięć i były po prostu obezwładniające. Jako człowiek wcześniej zajmujący się rzucaniem różnych przedmiotów w górę i fotografowaniem ich po prostu zaniemówiłem. Każda z tych pięciu fotografii na łeb biła wszystko, co mi się udało sfotografować przez ostatnie 20 lat! A przecież rzucałem i talerzami, i kamieniami, i różnymi innymi przedmiotami... W archiwum mamy nawet taki specjalny katalog „Przedmioty rzucone jako UFO” i jest tam kilkadziesiąt zdjęc, ale to co widziałem na ekranie komputera było zupełnie nową jakością, było niczym prom kosmiczny przy dziecięcym rowerku... Musiałem poznać ekipę, która zrobiła te zdjęcia, zobaczyć, kim są ci ludzie! Zakładałeś, że masz do czynienia z fałszerstwem? Cały czas! Przekonywały mnie o tym tzw. EXIF-y zdjęć, w których jako autor był podany dziennikarz Faktu, Andrzej Woźniak! Nigdy nie przypuszczałem, że Fakt publikujący fotomontaże na wyjątkowo dziadowskim poziomie ma takich ekspertów jak Woźniak i jego koledzy. Zadzwoniłem do niego i zapytałem, jak udało mu się tak wysoko rzucić ten obiekt i zachować stabilność lotu?! Woźniak był zaskoczony moim telefonem, ale odpowiedział krótko: „Myli się Pan. Te zdjęcia są prawdziwe, ale nie ma teraz czasu o tym mówić. Proszę przyjechać, ale wcześniej zadzwonić, bo dużo pracuję”. Przez kilka minut milczałem i zastanawiałem się, co dalej z tym zrobić. Zadzwoniłem do moich przyjaciół z Fundacji, którzy podobnie jak ja byli zaskoczeni jakością zdjęć ze Zdanów. Postanowiliśmy spotkać się z Woźniakiem. Znalezienie przez niego wolnego czasu zajęło mu miesiąc. No i tak się wszystko zaczęło. Rozmawiałeś praktycznie ze wszystkimi dziennikarzami Faktu, którzy w ten czy w inny sposób zetknęli się z tymi zdjęciami. Czy uważasz... jak oni to traktują? Z ich punktu widzenia w ogóle nie ma sprawy, zero zainteresowania. W sumie te zdjęcia po tym, jak do redakcji przysłał je Woźniak, przeszły przez komputery 2, 3 osób. Tak zwany szef działu FOTO odpowiedzialny za publikację wybrał jedno z nich i dał do fotoedycji. Nikt się nie zastanawiał, że po raz pierwszy w historii tej gazety mają do czynienia z mistrzostwem fotomontażu albo z olimpijskim poziomem inscenizacji rzucania miskami. Mieli to gdzieś, zresztą tak samo teraz ta sprawa ich nie interesuje... Jest z tym pewien problem, bo przecież musimy wyciągnąć od nich całość materiałów związanych z incydentem z grudnia 2005 roku. Problem w tym, że osoby, które odbierały te zdjęcia od Woźniaka albo pracują w innym dziale, albo w ogóle zmienili pracę. Na szczęście mamy z nimi kontakt. Jak traktują spotkania z Tobą i rozmowy o Zdanach? Obojętnie. Z ich punktu widzenia byłem natrętem, który tylko odbierał im cenny czas, który oni mogli spożytkować na kolejne zdjęcia i teksty. Liczy się wierszówka. Jest zdjęcie, publikujemy, zapominamy – jedziemy dalej. Nie ma o czym mówić, nie ma się czym zajmować... Co, że zdjęcie z UFO może być prawdziwe? No i... co z tego? To ich nie interesuje. Ciężko się z nimi rozmawia, ale jedno wiem na pewno: tak nie zachowują się ludzie, którzy dokonali mistyfikacji. Zresztą te osoby spośród nich, które pracują już poza redakcją „Fakt-u” nie mają nic do stracenia, mówią o tym wszystko co pamiętają, choć pamiętają niewiele... Woźniak przysłał. Trochę się zdumieli, bo ten siedlecki dziennikarz terenowy zawsze przysyłał paskudne zdjęcia, nie potrafił dobrze zrobić nawet jednego, a tutaj takie miski, taki obiekt... no, no... Ale nie wchodzili w szczegóły i już zajmowali się następnymi do następnych tekstów. Normalka w każdej redakcji newsowej. I tak przechodzimy do Andrzeja Woźniaka... O którym wiemy już chyba wszystko! Zabawne, że właśnie taki człowiek trafił na taką historię. Woźniak jest uważany w redakcji FAKT-u za dziennikarza... ale zostawmy tę kwestię, choć akurat w tej sprawie ma ona bardzo duże znaczenie. Mówisz o lenistwie? Powtarzam – zostawmy ten temat. Jest to dziennikarz specjalizujący się w sprawach policyjnych. Robi głównie wypadki, zabójstwa i tak dalej. Pomagają mu w tym jego kontakty z policjantami, dzięki którym może pisać dla Faktu różne „kryminałki”. W UFO się nie specjalizuje, ale jak powiedział „jak zamówią, to i to zrobi. Czemu nie?”. To bardzo poczciwy człowiek, o zwalistej budowie, trochę walczący z otyłością, obarczony dużą rodziną, już raczej wiekowy... Dopiero spotkanie z nim pozwoliło mi zrozumieć, o co chodziło moim kolegom z Warszawy, którzy opisywali mi osobowość Andrzeja Woźniaka... Tak, to jest ten typ ludzi, którym już się wiele rzeczy nie chce... /śmiech/ Ale pan Andrzej jest OK. Pomógł nam w tej sprawie już sporo i myślę, że jeszcze kilka spotkań w Siedlcach i będziemy mogli zakończyć dokumentowanie tej historii, bo mamy przecież te następne. Kto mógł przypuszczać, że zdjęcia z 8 stycznia nagle zejdą na dalszy plan?! Gdyby miała powstać książka o Zdanach, to jaką scenę dałbyś na początek? Trudne pytanie! Może... może coś takiego: jest połowa grudnia 2005 roku. Do miejscowości Zdany przyjeżdża młoda dziennikarka Faktu z fotoreporterem, aby spotkać się z czytelnikiem, który przysłał list do redakcji. Opisał w nim niesamowitą historię, kiedy jadąc samochodem obok znaku X na drodze w Zdanach nagle jakaś siła zatrzymała w miejscu auto, a wokół tego miejsca krążył gigantyczny obiekt, któremu wykonał zdjęcia! Ale fotoreporter chce zrobić własne zdjęcia „UFO”, bo nie wierzy, że te fotki „świadka” będą na poziomie... Idzie na pole, wyciąga taki śmieszny balonik kupiony w ZOO i przyczepia do niego spodek. Ale balon nie chce lecieć, bo spodek jest za ciężki... Ubrudzony ziemią fotograf FAKT-u wraca do samochodu wściekły, że nie udało mu się zrobić zdjęć do artykułu! Co z tego, że świadek ma jakieś fotki? Za nie nie dostanie wierszówki! Całe wydarzenie obserwuje dwójka policjantów, którzy śmieją się do rozpuku. Nie do śmiechu jest tylko człowiekowi, który widział ten gigantyczny obiekt w Zdanach i który w milczeniu siedząc na tylnym siedzeniu samochodu FAKT-u obserwuje wyczyny fotografa na polu z balonikiem. I powoli zaczyna rozumieć, że jego historia tak naprawdę mało interesuje i dziennikarkę, i fotografa... ich interesuje tylko to, ile dostaną za materiał. Jest połowa grudnia 2005 roku! Dobra scena na początek książki? Dobra! I wszystko, co powiedziałem, jest prawdziwe! I miało miejsce. Dokumentacja tego zdarzenia to jest dopiero wyczyn, przy którym bledną nasze wysiłki związane z fotografiami z 8 stycznia ub. roku. Kiedy opublikujemy ten materiał? Co będzie dalej z tą sprawą?! Rok 2007 to będzie niezwykły rok, naprawdę wspaniały rok! Na razie tego życzmy sobie i tej wielotysięcznej rzeszy czytelników stron Fundacji NAUTILUS. Mówiąc krótko: będzie ciekawie w tym magicznym 2007 roku! Czy mówiłem ci, że lubię siódemki na końcu liczb? Nie? No to już to wiesz! /śmiech/ rozmawiał A.G.
Zobacz galerię zdjęć związanych z tym artykułem:
| | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | |
Tekst: Fundacja NAUTILUS |
Źródło: Fundacja NAUTILUS |
1.1.2007 |
|