Chwilowe perturbacje czy globalna katastrofa?
Chyba nie ma nikogo, kto by nie narzekał na tegoroczną zimę. Takich temperatur na początku stycznia nie notowano od dawna. Zresztą poprzedni rok był jednym z najcieplejszych w ostatnich kilkuset latach. Naukowcy alarmują, że to kolejny dowód na to, że globalne ocieplenie staje się coraz większym zagrożeniem. Jak wynika z danych Światowej Organizacji Meteorologicznej, wszystkie najcieplejsze lata ostatnich 250 lat zdarzyły się w ciągu... ostatnich 12 lat! Eksperci oceniają, że „te upały to efekt globalnego ocieplenia. Winne jest nie tylko bardzo aktywne Słońce, ale także my sami. Emitujemy do atmosfery tak wielkie ilości gazów cieplarnianych, że przyroda nie nadąża z ich przetworzeniem. Powiększająca się warstwa dwutlenku węgla zaczyna otulać Ziemię niczym koc”.
Ocieplenie klimatu „świetnie” widać w Arktyce, gdzie topnieją wieczne do tej pory lody. Jak wynika z opublikowanych we wrześniu ubiegłego roku badań Sona Nghiema z NASA, arktyczna zmarzlina, która do tej pory nie dawała się Słońcu nawet latem, od 2004 r. do 2005 r. skurczyła się aż o 14 %, zaś w ciągu poprzednich kilku dziesięcioleci skurczyła się zaledwie o 0,7 %.
Ocieplenie to jednak nie jedyne zmiany, które nasiliły się w ostatnich latach. Zdecydowanie wzrosła ilość zarejestrowanych trzęsień ziemi. Mało tego – drastycznie obniża się natężenie ziemskiego pola magnetycznego. Tego jednak nikt z nas bezpośrednio nie jest w stanie zaobserwować, ani odczuć. Co innego kwestia klimatu. Dane geologiczne, a także zapisy historyczne z nowszych czasów, mówią nam o licznych wahaniach temperatury na Ziemi w ostatnich tysiącach lat. Geologia, klimatologia i nauki pokrewne nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, w jakim obecnie żyjemy okresie. Ze szkoły wszyscy wiemy, że ok. 12 000 lat temu zakończyła się Epoka Lodowcowa. Tak, tylko, że nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na zasadnicze pytanie - czy znajdujemy się w cieplejszym interglacjale, a więc wkrótce nastąpi nawrót lodu, czy też okres zlodowacenia ustąpił na dłużej (czyli dla nas „na zawsze”).
Obserwowane nagłe i niespodziewane ocieplenie tłumaczone jest powszechnie naszą ingerencją w środowisko, czyli emisją gazów cieplarnianych. Nagłaśniają to przede wszystkim najróżniejsze organizacje ekologiczne, raczej nie przyjmujące do wiadomości, że spora część naukowców widzi sprawę zupełnie inaczej. Nie mam nic przeciwko ekologom, natomiast warto przyjrzeć się argumentom drugiej strony.
Ziemia od milionów lat poddawana jest siłom pochodzącym zarówno z wnętrza naszej planety, jak i z kosmosu. Już starożytni Sumerowie mówili „jak na górze, tak i na dole”, czyli innymi słowy „jak w niebie, tak i na ziemi”. Układ Słoneczny to na swój sposób naczynia połączone i wszystko co dzieje się w jego obrębie nawzajem wpływa na siebie. Cykliczne zmiany klimatu na Ziemi są więc w tym mniemaniu nierozerwalnie związane ze zmianami w obrębie całego systemu. Nie tylko emisja gazów ceplarnianych, czy aktywność Słońca mają wpływ na to co dotyka trzecią planetę od Słońca.
My, ludzie jesteśmy jednak niesłychanie zadufani w przekonaniu o swoim specjalnym miejscu w Kosmosie, a tym samym w możliwości wpływania na to co nas otacza. W historii Ziemi gigantyczne wybuchy wulkanów powodowały niewspółmiernie większe zniszczenia niż mogą to uczynić nasze kominy. Wracając do nauki – orbita Ziemi ulega wahaniom. W zależności od pewnych czynników zewnętrznych, może być bardziej lub mniej eliptyczna. Tym samym nasza planeta może znajdować się w różnej odległości od Słońca. Jaki to ma wpływ na temperaturę, nie muszę chyba wyjaśniać. Oczywiście nie z tym mamy teraz do czynienia, bo orbita Ziemi jest stabilna. W takim razie cóż za niewidzialna siła wpływa na nasz klimat?
Teorii jest sporo, ale jedną z najciekawszych zaprezentowało ostatnio trzech badaczy – Andy Lloyd (o nim szerzej napiszę innym razem), oraz Kris i Jo Van den Driessche. Ci ostatni pochodzą z Belgii, a ich książka „Globalna katastrofa – realne niebezpieczeństwo czy fantazja?” ukazała się pod koniec ubiegłego roku w Polsce.
Muszę przyznać, że z trudem przebrnąłem przez pierwszą część książki, w której autorzy zaserwowali totalną negację niemal wszystkich teorii astronomicznych. Wspomnę tylko, że twierdzą, iż Wielki Wybuch nigdy nie miał miejsca (akurat w tym nie są oryginalni, bo naukowcy dalej spierają się w tej kwestii), czarne dziury nie pochłaniają materii, a ją tworzą. Nie kwestionując oryginalnych pomysłów, muszę jednak zaznaczyć, że owe teorie nie zostały poparte wnikliwą analizą naukową, a jedynie sentencjami w stylu „oficjalna nauka ma ograniczone zdolności pojmowania rzeczywistości”. Kiedy wreszcie doszedłem do rozdziału dotyczącego ewolucji, oniemiałem przeczytawszy, że jednym ze wskaźników nadchodzącego kataklizmu jest niesłychanie wysoki średni wzrost naszej młodzieży, gdyż przecież tuż przed kataklizmem sprzed 60 milionów lat, dinozaury też były wielkie. I kiedy już miałem wyrzucić książkę do kosza, zwróciłem uwagę na ilustracje do drugiej jej części, dotyczące zmian pola magnetycznego.
Okazało się, że „Globalna katastrofa” to jakby książka w książce, której pierwsza część ma, nie wiedzieć czemu, niewiele wspólnego z drugą. Teoria Belgów jest, bowiem czymś niesłychanie ciekawym, w dodatku rozsądnie uzasadnionym. Mówi o zmianie pola magnetycznego Ziemi, nie wyłącznie za sprawą Słońca (zmiany jego biegunowości), ale w związku ze wspomnianą już zasadą „co na górze, to i na dole”. Przebiegunowanie dotyczy całego Układu Słonecznego i związane jest z precesją. Znamy precesję Ziemi, ale tu mowa jest o precesji całego Układu Słonecznego (według nich precesja Ziemi jest wynikiem precesji Układu). Co pół cyklu precesji następuje zmiana kierunku pola magnetycznego heliosfery (obejmuje ona cały nasz Układ Słoneczny i zawiera plazmę). Tam gdzie plazma słoneczna styka się z plazmą międzygwiazdową, następuje interakcja pomiędzy nimi. Prowadzi to do cyklicznych zmian pola magnetycznego całego Układu, a te z kolei są przyczyną również cyklicznych katastrof, które dotykają wszystkie planety, w tym Ziemię. Według Krisa i Jo Van den Driessche, heliosfera zmienia kierunek magnetyczny co 12 888 lat (ciekawe, że mniej więcej tyle czasu upłynęło od końca epoki lodowcowej), w wyniku precesji, która jest niepoprawnie określana jako długi cykl słoneczny (w czasach starożytnych okres ten był nazywany „rokiem światowym”). Twierdzą oni, że w planetach zewnętrznych ten proces już zaszedł. Teraz kolej na planety wewnętrzne, więc i Ziemię. Kiedy to nastąpi? Czy w osławionym 2012 r? Byłoby to zbieżne z teorią P. Geryla, którą opublikował w książce „Proroctwo Oriona na rok 2012”, a o której również my pisaliśmy na naszych łamach (
„Czy Ziemi grozi zagłada w 2012 roku?”).
W rezultacie, zmieniające się pole magnetyczne spowoduje odwrócenie biegunów magnetycznych, czemu towarzyszyć będzie przesunięcie biegunów geograficznych. Z kolei ich przesunięcie, powoduje przemieszczenie skorupy ziemskiej, i bez wątpienia prowadzi do wielkich trzęsień ziemi, globalnych tsunami i niezliczonych erupcji wulkanicznych. Obraz jak z najgorszego filmu katastroficznego. Czy to może nastąpić? Zważywszy, że w historii Ziemi takie kataklizmy miały miejsce (i to prawdopodobnie cyklicznie), na taki scenariusz musimy być przygotowani. Przede wszystkim nie możemy negować tego typu teorii, bo inaczej absurdalnie założymy, że natura nie podlega zmianie, tylko dlatego, że akurat żyjemy w tym momencie czasu.
Hipoteza autorów „Globalnej katastrofy” (dotycząca właściwego tematu tej książki) jest w pewnym sensie zbieżna z teorią Planety X. Van den Driessche w konkluzji piszą, że głównym „winowajcą” cyklicznych zmian pola magnetycznego heliosfery może być niepoznana siła znajdująca się na zewnątrz Układu Słonecznego. Czy nie mogłaby nią być owa Planeta X, tym bardziej, że wbrew nazewnictwu, ona wcale nie jest planetą! Tu dochodzimy do podstaw, na której zbudowana jest najlepsza moim zdaniem teoria dotycząca tajemnicy naszego Układu Słonecznego, teoria „Ciemnej Gwiazdy” autorstwa wspomnianego wcześniej Andy Lloyda.