Dziś jest:
Piątek, 22 listopada 2024
Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy...
/Albert Einstein/
Nazwisko mojego znajomego pominę w tej opowieści, bo... nie pytałem, czy mogę je podać w Dzienniku Pokładowym, ale za prawdziwość tej historii ręczę „własną głową”. Andrzeja poznałem jeszcze w czasach mojej pracy w Radiu Zet, kiedy to realizował potężny projekt artystyczny i był gościem jednej z moich audycji. Okazało się, że jest człowiekiem, który przeżył niezwykłe spotkanie z czymś „pozazmysłowym”, w którym uczestniczyła także jego najbliższa rodzina, żona i dzieci. Zainteresowałem się tą sprawą i tak z czasem stał się częstym bywalcem „pokładu Nautilusa”.
Sprawa, o której chciałem dzisiaj opowiedzieć, wydarzyła się w maju 1993 roku. Andrzej jako człowiek trochę szalony (w najlepszym znaczeniu tego słowa) usłyszał w radiu, że do Polski przyjeżdża osoba wyjątkowa pod każdym względem, jedna ze światowych żywych ikon – Matka Teresa z Kalkuty. W jednej sekundzie podjął karkołomną decyzję – musi się z nią spotkać i porozmawiać, poznać tę niezwykłą osobę. Dlaczego? Tego do końca nie wiedział. Zgoda, ale... jak to zrobić?! Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli się czegoś bardzo chce, nic nie jest problemem. Kilka telefonów, rozmów, wreszcie dotarcie do człowieka, który organizuje przyjazd Matki Teresy do Polski. Był zdziwiony, że ktoś chce się spotkać z Matką Teresą bez jakiegoś szczególnego powodu, ale... skoro tak bardzo chce, to dlaczego by nie? Wszystko jest dla ludzi.
Andrzej dowiedział się, że ma tylko czekać na telefon z informacją, kiedy do takiego spotkania dojdzie. Wieczorem wreszcie zadzwonił ten człowiek. Spotkanie miało być na lotnisku Okęcie, w saloniku dla VIP-ów, kilka minut po szóstej. Andrzej ucieszył się niezmiernie, gdyż będzie miał jeszcze cały dzień, aby namalować dla tej niezwykłej osoby obraz. Niestety popełnił błąd, gdyż nie ustalił dokładnie, czy chodzi o „szóstą rano” czy „szóstą wieczorem”.
Następnego dnia piętnaście po szóstej obudził go telefon. Organizator pobytu Matki Teresy w Polsce prawie się wydzierał, że Matka Teresa wiedząc o tym spotkaniu z nieznanym polskim artystą malarzem postanowiła poprosić o opóźnienie odlotu samolotu, a on... w najlepsze śpi we własnym domu! Jeśli w ciągu 10 minut nie pojawi się na lotnisku, to samolot odleci. Andrzej odłożył słuchawkę. Jego stan można porównać jedynie do przedzawałowego.
Działał niczym w amoku. Wziął wszystkie pieniądze jakie miał w domu, założył buty i wybiegł w piżamie na ulice. Warszawa o tej godzinie już była zakorkowana. Wśród samochodów czekających na zmianę świateł na ulicy przed jego domem (mieszka w samym centrum) dostrzegł taksówkę. W szaleńczym biegu dopadł taksówki, wsiadł do środka i z lekka przerażonemu taksówkarzowi (wyglądał trochę jak pacjent pewnego szpitala, który być może właśnie uciekł lekarzom) powiedział słowa, których ten jeszcze nie słyszał.
„Oto są wszystkie moje pieniądze, dostanie pan wszystko, ale musimy być na Okęciu prawie zaraz. Może pan po drodze uderzać w inne samochody – zwracam koszty!” – słowa Andrzeja zrobiły na nim wrażenie nie większe, jak plik banknotów w jego ręku. „Wsiadaj pan!” – powiedział krótko kierowca i zaczął najbardziej szalony kurs w swoim życiu. Andrzej opowiadał później, że taksówkarz poprosił go tylko o zapięcie pasów i przypomnienie sobie, czy jest ubezpieczony na życie. Na lotnisko było ok. piętnastu kilometrów, wszystkie ulice zakorkowane. Normalnie jazda zajęła by ok. czterdziestu minut, ale szaleńczy rajd slalomem po „trawnikach i chodnikach” sprawił, że na Okęcie dotarli po 10 minutach! Kilka razy Andrzej był przekonany, że tym razem na pewno zatrzyma ich policja i na wiele lat razem z kierowcą trafią do więzienia, ale... los im sprzyjał! Taksówka z piskiem opon zatrzymała się przed gmachem lotniska Okęcie tuż przed wejściem do saloniku VIP, a Andrzej wybiegł z taksówki wprost... w ramiona Matki Teresy, która czekała na niego cały czas wierząc, że mu się uda. Andrzej ukląkł przed nią i jak dziecko się rozpłakał. O czym rozmawiali – nie pamięta, bo wzruszony całą chwilą i przeżyciami podróży nie był w stanie nic sobie potem przypomnieć. Na pewno wie, że Matka Teresa pobłogosławiła jego osobę i jego rodzinę, a na koniec wsadziła mu w dłonie jakieś zawiniątko. Andrzej przytulił to „coś” do piersi, ostatni raz rozpromieniony spojrzał w twarz Matki Teresy, po czym niczym po wygranej bitwie powolnym krokiem budząc popłoch personelu lotniska opuścił gmach portu lotniczego. Kiedy wsiadał do taksówki, cały czas tajemnicze „zawiniątko” przyciskał do piersi.
Kierowca taksówki świadom niezwykłej chwili przez dłuższy czas milczał i o nic nie pytał. Andrzej powoli otworzył tajemniczy pakunek i zobaczył, że są to trzy różańce z drzewa oliwnego. Jeden z tych różańców natychmiast podarował kierowcy. Ten stanowczo zaprotestował! Powiedział, że jest niewierzący, że w życiu kieruje się nauką, że „nie wierzy w takie tam zabobony”, a w ogóle to dla niego wszystkie kościoły mogą wyburzyć, bo „go kler drażni”. Andrzej chwycił go za rękę i powiedział słowa, które okazały się niezwykle ważne dla tego człowieka.
„Lepiej zamilcz! Pan w ogóle nie rozumie, o co chodzi... Ten różaniec jest od osoby świętej, Matki Teresy z Kalkuty. Jeżeli ja daję panu różaniec od Matki Teresy, to pan musi go przyjąć! Być może po to właśnie pan mnie dzisiaj spotkał... czy pan wie, co ja mówię?!” – słowa niezwykłego pasażera zrobiły na kierowcy widać wrażenie, bo różaniec schował sobie do kieszeni. Widać było jednak wyraźnie, że zawrotna kwota pieniędzy, którą zarobił wykonując szaleńczą jazdę po Warszawskich trawnikach była od niego milion razy ważniejsza, niż te „bzdurne koraliki”. I w zasadzie można by uznać, że ta historia jest tylko piękną, choć absolutnie prawdziwą anegdotą, ale... ma ona swój zaskakujący ciąg dalszy.
Minęło 12 lat. Był 2005 rok, kiedy Andrzej po odwiezieniu rodziny do domu postanowił jeszcze zrobić zakupy w centrum. Idąc ulicą Marszałkowską nagle usłyszał wołanie: „Panie Andrzeju... Panie Andrzeju!” – oto krzyczał do niego wymachując jakiś nieznajomy mężczyzna. Ów człowiek podbiegł do mojego znajomego i chwycił za ręce. Andrzej z trudem rozpoznał w nim... owego kierowcę, który wtedy dowiózł go na lotnisko! Przywitali się serdecznie. Kierowca poprosił go o chwilę rozmowy, gdyż chciał koniecznie podziękować za... uratowanie mu życia!
Andrzej początkowo nie rozumiał, o co chodzi, ale kierowca opowiedział mu niesłychaną historię. Tamten pamiętny kurs miał dla niego tylko takie znaczenie, że pozwolił mu zmienić samochód. Różaniec miał początkowo wyrzucić, ale... jakoś tak głupio mu było, więc schował go do dolnej szuflady, w której trzymał jakieś niepotrzebne drobiazgi. Matka Teresa? Wiara? Bóg? Toż to „opium dla ludu”, oszustwo od tysięcy lat wkładane ludziom do głów przez „kastę panów” czyniąc ich „niewolnikami” (cytat z myśli Karola Marksa). O kościele mógł mówić tylko używając słów najbardziej wulgarnych. Jego rodzina wywodziła się jeszcze z przedwojennej kasty komunistów, ludzi podłych i nikczemnych, zaprzedanych Rosji Sowieckiej, potem aparatczyków Służby Bezpieczeństwa, którzy nie tylko nienawidzili kościoła, ale w wyśnionym „antyimperialistycznym i postępowym raju” czyli Związku Radzieckim po prostu fizycznie likwidowali kler, zaś kościoły zamieniali w spichlerze. Co tu kryć – Andrzej w 1993 roku wręczył różaniec prawdziwemu „czystej krwi” antyklerykałowi, choć wtedy nie był tego świadomy!
Z czasem kierowca zapomniał o całym incydencie, ale wtedy coś zaczęło się dziać w jego życiu. Potworny nowotwór zabrał mu jego najbliższą mu osobę, w wypadku zginęła kolejna. Popadł w alkoholizm, stracił cały swój dobytek, a na koniec kolejna choroba tym razem odebrała mu wszelką radość życia. Jego komunistyczna marksistowska „nowoczesna postawa wobec religii” sprawiła, że po prostu... stracił wszelki sens życia, kiedy zawalił się świat materii wokół niego. Pozbawiony rodziny, odarty ze wszelkiej godności, chory i porzucony przez ostatnich bliskich postanowił odebrać sobie życie. Robiąc ostatnie porządki przed popełnieniem samobójstwa nagle w jego ręce trafił... różaniec od Matki Teresy.
Kiedy wziął go do ręki poczuł coś bardzo dziwnego. Jakaś siła kazała mu pójść do kościoła, choć był tam dosłownie kilka razy w życiu „z ciekawości”, a zawsze wchodził tam z obrzydzeniem. Tym razem jednak był innym człowiekiem, wszystko było inne, inny był świat. Nie wierząc w to, co robi, poszedł i w milczeniu usiadł w jednej z ławek. Zaczął płakać, coś dziwnego i niepojętego z nim się stało, czego... nie potrafił opisać. W tamtej chwili nagle uwierzył, że jest coś więcej, niż tylko „materia”, że jest coś, co sprawia, że nawet znajdując się na samym dnie człowiek powinien mieć nadzieję. Właśnie nadzieję! Ten moment był kluczowy dla jego życia, stał się człowiekiem wierzącym, podniósł się „z kolan” i całkowitego upadku, stał się lepszym człowiekiem, który pomaga innym wychodzić z alkoholizmu. „Gdyby nie tamten kurs na Okęcie, dziś już mnie by nie było na tym świecie... Do końca życia będę pana dłużnikiem!” – powiedział zdumionemu Andrzejowi. Rozstali się mając poczucie niezwykłości tej chwili.
Historia – ktoś by powiedział – banalna. Ot, niezwykłe zbiegi okoliczności. I o czym tu mówić? Banał! – już słyszę te okrzyki wściekłości tak dobrze mi znane... Ja jednak myślę, że jest coś nadzwyczajnego w tej – powtarzam to raz jeszcze – absolutnie prawdziwej historii. Pomijając element udziału w niej Matki Teresy zawsze intrygować mnie będzie pytanie: a co by się stało, gdyby wtedy było zielone, a nie czerwone światło? Gdyby Andrzej tego niezwykłego majowego dnia 1993 roku nie otworzył drzwi właśnie tej taksówki? Przecież ta jedna drobna chwila zaważyła na losach tego człowieka, którego los nauczył pokory wobec rzeczy, nad których naturą nigdy się nawet nie zastanawiał. Czerwone światło, zielone światło... ot, kilka sekund, które zmieniły czyjeś życie.
Wejście na pokład
Wiadomość z okrętu Nautilus
UFO24
więcej na: emilcin.com
Dziennik Pokładowy
FILM FN
EMILCIN - materiał archiwalny
Archiwalne audycje FN
Poleć znajomemu
Najnowsze w serwisie