Miałem okazję porozmawiać z ludźmi, którzy widzieli ofiary katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. To są ludzie, którzy na co dzień zajmują się ocenianiem stanu zwłok i którzy naprawdę w życiu widzieli niejedno, lecz... ofiary katastrofy lotniczej to zupełnie inna półka. One nie zdarzają się zbyt często i dla wielu z nich to był ten pierwszy raz. Zobaczyli ofiary katastrofy, w czasie której to samolot na pełnym ciągu silników próbował w akcie desperacji wzbić się w niebo. Nie wszyscy byli w stanie spojrzeć na to, co zostało z osób, które były na pokładzie. Znam dokładne opisy tego, co zobaczyli, ale... nie jestem w stanie tego przelać na papier i chyba nie powinienem. Powiem tylko tyle, że jeden z silników został wręcz wtłoczony do kabiny pasażerskiej. Niestety cały czas działał i to wydarzenie sprawiło, że tak wiele ciał po prostu prawie znikło.
Mój kolega dziennikarz był na miejscu w Smoleńsku na lotnisku w grupie osób, która czekała na delegację z Polski. Dzięki temu był jednym z pierwszych, który dotarł na miejsce katastrofy. Próbowałem go namówić na to, aby opisał to, co zobaczył. Szło mu to z wielkim trudem, gdyż ten widok - jak mi próbował wyjaśnić - jest ponad możliwości ludzkiej wyobraźni. Po pierwsze nie było żadnych ciał, jak to sobie niektórzy ludzie wyobrażają. Ciało tu, ciało tam - nic takiego nie było. Wydawać by się mogło, że skoro są widoczne szczątki samolotu, to wokół powinni leżeć martwi ludzie, ale to nie tak. Człowiek intuicyjnie szukał kogoś, komu mógłby udzielić pomocy, kogo mógłby odciągnąć od miejsca tragedii, ale to było coś zupełnie innego. Pierwsze wrażenie było takie, że tym samolotem w ogóle nie lecieli ludzie, że musiał lecieć pusty! Dopiero po chwili można było dostrzec coś, co musiało być ludzkimi szczątkami, choć to słowo też chyba nie jest najwłaściwsze. Tak potężne uderzenie kilkudziesięciu ton ostrych metalowych części o ziemię spowodowało, że żaden pasażer nie miał nie tylko najmniejszych szans na przeżycie, ale także na to, aby można było bez problemu odnaleźć jego ciało. Mój kolega powiedział, że gdyby ktoś mu powiedział wcześniej, że po katastrofie lotniczej jest kłopot ze znalezieniem ciał, to by takiej osobie nie uwierzył. Jednak po tym, co sam zobaczył na własne oczy już wie, że nigdy nie mógłby być w ekipie zabezpieczającej miejsce katastrofy, gdyż ludzie nigdy nie powinni oglądać tego, co on zobaczył. Dlaczego? Bo nie każda ludzka psychika da sobie z tym radę.
Zawsze jest tak, że kiedy dochodzi do katastrofy lotniczej poza terenem lotniska, od razu pojawiają ciekawscy, a także zwykli szabrownicy. Do dziś krążą opowieści o katastrofie samolotu Ił-62 w Lesie Kabackim pod Warszawą. Wtedy na miejscu katastrofy pojawili się tacy, którzy spośród dymiących szczątków wyjmowali torby, które jakimś cudem przetrwały uderzenie. Podobno jakiś młody człowiek zdejmował zegarki z ludzkich rąk wiszących na drzewach, bo przecież "pasażerom już taki zegarek na nic się nie przyda". Nikczemność ludzi nie zna bowiem granic.
W Smoleńskim lesie także pojawili się tacy "ciekawscy", którzy nie bacząc na pamięć ofiar próbowali obejrzeć wszystko z bliska. Podobno dopiero ostrzegawcze strzały w powietrze jednego z żołnierzy przybyłych na miejsce skutecznie wyperswadowały takim ludziom "spacery" po miejscu katastrofy. Jeden z uczestników takiej eskapady nakręcił film telefonem komórkowym, który trafił do sieci. Ten film został przez naprawdę szalonych ludzi uznany za dowód tego, że oficerowie służb specjalnych strzałami w głowę "wykańczali pasażerów". Chodzili z naganami w ręku i niczym w 1940 roku "trach" w głowę, aby nie sypał. Niezwykłe jest to, że takim osobom jakoś umyka fakt, że postronnych świadków obserwujących tę scenę i nagrywających strzały telefonami komórkowymi sprawcy zamachu wypuścili, aby ci bez problemu... zamieścili wszystko na "youtube"! Ale są i tacy, którzy poszli znacznie dalej. Jeden z miłośników teorii spiskowej wysyła do ogólnopolskich redakcji e-mail z sugestią, że Rosjanie ustawili potęzne agregaty do wytwarzania mgły, gdyż to ona była głównym sprawcą tego dramatu. Nawet na mapie naniósł punkty, gdzie zostały te agregaty ustawione. Niczym baterie przeciwlotnicze, jeden agregat obok drugiego. Ale wróćmy do tego nieszczęsnego filmu.
Pokazałem ten film mojemu koledze, który po prostu był tam na miejscu i ten od razu zaczął tłumaczyć, o co chodzi z tymi strzałami, że po prostu od temperatury strzelały naboje polskich pracowników Biura Ochrony Rządu, ale... złapał się za głowę, jak zaczął czytać komentarze pod filmem. Po prostu nie mógł uwierzyć, jak bardzo nikłe jest pojęcie ludzi o tym, jak wyglądało miejsce katastrofy pod Smoleńskiem. Problem polega bowiem na tym, że nawet zakładając tę obłąkańczą teorię o "zamachu Rosjan" w tym smoleńskim lesie nie było do kogo strzelać. Dlaczego? Bo nie można było znaleźć cokolwiek, co przypominałoby całego człowieka, a tylko... Ale na tym już poprzestańmy.
W ostatnich godzinach na pocztę FN przyszło kilka ciekawych materiałów dotyczących UFO. Jeden z moich kolegów dziennikarzy dużej stacji telewizyjnej zadzwonił do mnie wielce poruszony. Oto jego znajomi - ludzie jak najbardziej poważni i wiarygodni - obserwowali niecodzienne zjawisko. Będąc na wycieczce w górach nagle dostrzegli dyskoidalny, metalowy obiekt, który bezszczelestnie przemieszczał się nad lasem.
Kolega był tak zaskoczony ich relacją, że postanowił po raz pierwszy w życiu dowiedzieć się czegoś o tym zjawisku. Do tej pory myślał bowiem, że UFO to żart, wakacyjna opowiastka rodem z zakłamanych bulwarówek, od początku do końca wymyślona legenda. Kolega był tak przejęty opowieścią swoich znajomych, że dopadł mnie na parkingu przed moją pracą.
"Czy to jest rzeczywiście prawda?!" - zapytał kiwając z niedowierzaniem głową. Uśmiechnąłem się, wsiadłem do samochodu i odjechałem. Od wielu lat już mnie nie bawi przekonywanie ludzi do tego, że to zjawisko jest prawdziwe. Szkoda mi czasu. Tak po prostu.