Dziś jest:
Piątek, 22 listopada 2024
Nasze położenie na tej Ziemi wygląda osobliwie, każdy z nas pojawia się mimowolnie i bez zaproszenia, na krótki pobyt bez uświadomionego celu. Nie mogę nadziwić się tej tajemnicy...
/Albert Einstein/
Śmierć znanego aktora zawsze porusza ludzi, gdyż ludzie „znani z ekranu” wydają się nam równie bliscy, jak najbliższa rodzina. Śmierć Krzysztofa Kolbergera była tym bardziej wyjątkowa, gdyż wszyscy wiedzieli o tym, że od kilkunastu lat zmaga się z chorobą nowotworową, tym współczesnym największym „killerem ludzkości”.
Przy okazji tego smutnego wydarzenia można było dowiedzieć się o niezwykłym incydencie, który miał miejsce w życiu aktora tuż przed tym, jak dowiedział się, że jest śmiertelnie chory. Opowiadał o tym jego wieloletni przyjaciel ze sceny, Jan Englert. W czasie jednej z rozmów z kolegami z teatru Krzysztof Kolberger mówił żartobliwie, że jest spokojny o przebieg choroby, bo „ktoś mu przepowiedział”, że będzie żył 61 lat. Nie wiemy, kim była ta osoba, ale można podejrzewać, że chodzi albo o astrologa, albo o jasnowidza.
Wizja okazała się przejmująco trafna, gdyż aktor zmarł mając dokładnie… 61 lat. Oczywiście można to wytłumaczyć przypadkiem lub silną sugestią, której uległ i w pewien sposób podświadomie tak się zaprogramował, że śmierć przyszła wtedy, kiedy jej oczekiwał. Ja jednak wielokrotnie miałem okazję przekonywać się, że horoskop astrologiczny potrafi niezwykle precyzyjnie wykazać trudne momenty w życiu człowieka, w tym jego śmierć.
Znam historię mieszkańca Warszawy, który był u naprawdę znakomitego stołecznego astrologa (znam tego człowieka) i z uporem maniaka domagał się poznania daty swojej śmierci. Astrolog odmawiał, tłumaczył, że „on takich rzeczy nie robi”, ale wreszcie aby uwolnić się od natrętnego klienta, podał mu datę jego śmierci wynikającą z horoskopu. I tu była niespodzianka, gdyż śmierć miała przyjść za trzy lata. Słowa astrologa sprawiły, że ten mężczyzna tylko pogardliwie się uśmiechnął. Śmierć? On?! Jest młody, zdrowy, dba o siebie, jeździ bardzo ostrożnie, nie ma żadnych wypadków. I ma umrzeć za trzy lata? Przecież to żart! Astrolog opowiadał mi, że człowiek ten wyszedł z jego gabinetu wręcz oburzony. Życie jednak pokazało, że moc horoskopu potrafi przełamać ludzką „intuicję i kierowanie się logiką”. Dwa lata później okazało się, że ów mężczyzna ma bardzo ostrą białaczkę szpikową. Mimo usilnego szukania dawcy szpiku nie udało się go znaleźć. Prawie dokładnie trzy lata po tym, jak „wymusił” podanie swojej daty śmierci, zmarł w wieku 32 lat.
Kolejna rocznica wykonania zdjęć w Zdanach stała się okazją do spędzenia kilku dni w hotelu blisko miejsca, gdzie na przełomie 2005/2006 działy się naprawdę zdumiewające rzeczy. Mało osób pamięta, że ów 8 stycznia 2006 roku był to kolejny dzień, kiedy w okolicy było widziane UFO. Najciekawszy incydent miał miejsce w połowie grudnia 2005 roku, kiedy w tym samym miejscu (co do metra!) potężny obiekt unieruchomił samochód osobowy. Ten incydent uważam nawet za ważniejszy od tego, który nastąpił niespełna miesiąc później. Co jest najciekawsze w incydencie ze Zdanów? Moim zdaniem wcale nie zdjęcia, ale... tak zwane „tło obyczajowe”.
Ta historia bardzo dużo mnie nauczyła, gdyż po raz pierwszy w życiu miałem okazję rozmawiać z grupą świadków tyle razy przez pięć lat. Ileż to było rozmów… w samochodzie i w domu świadka, na miejscu zdarzenia, przez telefon i przed kamerą, albo tylko "do dyktafonu".
Ostatnio próbowałem policzyć, ile razy przez ostatnie pięć lat rozmawiałem z jednym z głównych świadków, Maciejem Talachą. Byłym policjantem (znamy nawet wszystkie etapy jego kariery w służbach), potem mechanikiem samochodowym, zmagającym się z ludzkimi słabościami i mieszkającym na ostatnim piętrze małej i bardzo zaniedbanej kamienicy na obrzeżach Siedlec. Oto jego zdjęcie z 2006 roku na miejscu zdarzenia w Zdanach:
Rozmowy z Maciejem Talachą to kilkanaście godzin zapisu wideo i audio, materiał dający nieprawdopodobną możliwość porównywania tego, co mówił rok, dwa, trzy lata wcześniej. Akurat analiza zachowania świadków jest dla mnie o wiele bardziej miażdżącym dowodem prawdziwości zdarzenia niż jakieś zdjęcia. Dlaczego? Hmmm.... Już wyjaśniam.
Od 15 lat zajmuję się tak zwanymi szkoleniami dla najwyższej kadry menadżerskiej. To takie moje hobby, obok zawodu dziennikarza. Znam się na technikach kierowania grupą, kreowania struktury w firmie, a także technik niewerbalnych. Od wielu lat uczę ludzi, jak rozpoznać, czy osoba z którą rozmawiamy kłamie, czy mówi prawdę. Na świecie już dawno opracowano odpowiednie techniki, które pozwalają zweryfikować taką tezę bezbłędnie i trafnie. Nie będę się rozpisywał na ten temat (sam mój wykład o technikach „manipulacji” trwa trzy godziny), ale zwrócę Państwu uwagę na dwie rzeczy. Człowiek, który zdecyduje się na kłamstwo, musi mieć znakomitą pamięć! Ową wersję „wymyśloną” musi obkuć na blachę, gdyż pamięć ludzka jest zawodna. Jeśli ktoś coś przeżył, nawet 5 lat później jego wersja wydarzeń będzie taka sama jak pierwsza (poza drobiazgami, które zawsze się trochę zacierają i jest to normalne). Jeśli ktoś coś „sobie wymyślił”, już rok później swoją wymyśloną „historyjkę” nie będzie pamiętał za Chiny Ludowe! Ta metoda sprawdza się zawsze i sam proponuję Państwu stosować ten prosty „weryfikator prawdy” w życiu codziennym. Działa zawsze. Perfekcyjnie.
Druga prosta metoda jest związana z tak zwanym „początkiem zmyślonej historii”. Osoba, która „coś tam sobie wymyśliła”, zawsze zapytana o jakiś szczegół będzie zaczynała „od początku”, aż dojdzie do „interesującego nas punktu”. Dlaczego tak się dzieje? To jest jakaś zagadka. Być może jest to związane z tym, że człowiek boi się „popełnienia błędu i ośmieszenia się kłamstwem” i dlatego na wszelki wypadek powtarza „kolejne etapy zmyślonej historii”. Z tych technik oceny zeznań od dziesiątek lat korzystają policjanci i nie ukrywam, że także mój wykład w dużej mierze opiera się o materiały szkoleniowe amerykańskiej policji. Piszę o tym dlatego, że świadkowie incydentu ze Zdanów w ciągu pięciu lat przeszli wszelkie możliwe testy prawdomówności.
Na samym początku próbowali wstydliwie ukrywać przed nami prawdziwy „cel wyprawy Polonezem”, który faktycznie był dla wszystkich panów kompromitacją… Ich kłamstwa szybko jednak wyszły na jaw i wreszcie przyznali się, po co i gdzie jechali, choć jednocześnie błagali, aby ta informacja nigdy nie trafiła do mediów, a tym bardziej do ich rodzin. Wiedząc teraz, na co mieli ochotę tego „niedzielnego poranka” wcale się im nie dziwię i zawsze przypominając sobie tę historię natychmiast trudno powstrzymać uśmiech na twarzy… Tło obyczajowe tego wydarzenia naprawdę jest równie ciekawe, jak samo wydarzenia. Przez pięć lat dowiedzieliśmy się tyle informacji o tych ludziach, że już samo to wystarczy na „ciekawą książkę o polskiej prowincji”. Ale to przy okazji.
Spotkanie 8 stycznia 2011 poświęcone incydentowi sprzed 5 lat przyniosło wiele wspomnieć i zapomnianych „aspektów tej sprawy”. Przykład? Proszę bardzo! Mało osób pamięta, jak do FN trafiła historia ze Zdanów. Jest to o tyle ważne, że nawet ta, mała i drobna rzecz z marszu w diabła posyła wszelkie brednie o „celowym oszustwie, aby kogoś tam nabrać”. Dlaczego? Bo musiałem przejść prawdziwą „drogę krzyżową”, aby te zdjęcia… zdobyć! Nikt nam tych zdjęć „nie wciskał”, nikt nam „nie przysyłał”, nikt nam „podstępnie nie podtykał”, aby nas nabrać i okpić. Zdjęcia te musiałem zdobyć siłą, podstępem, używając prywatnych znajomości i dziennikarskiego doświadczenia w dużych polskich redakcjach prasowych. Człowiek, który wykonał te zdjęcia, podchodził do nich obojętnie i lekceważąco. Nie interesowało go nawet o jotę, co się z nimi dzieje, kto je publikuje, gdzie, w jakim celu itp. Jego zainteresowaniem dalszym losem tych zdjęć nawet nie było zerowe, bo to nie jest właściwe słowo.
Wszystkie osoby zamieszane w sprawę zdjęć ze Zdanów robiły wszystko, aby świat jak najszybciej o nich zapomniał. Wydawało by się, że skoro zdjęcia trafiły na cały świat, to osoby „uczestniczące w ich wykonaniu” będą się nimi minimalnie interesować, choć trochę odczuwając satysfakcję, że ktoś przez nie „tak bardzo się nabrał”. A tu im głębiej wchodziliśmy w tę historię, im bardziej poznawaliśmy uczestników, tym bardziej było jasne, że to bardzo prości ludzie, dla których „UFO” jest równie obojętne, jak zeszłoroczny śnieg. Liczą się inne rzeczy, bardziej przyziemne i „rozrywkowe”. Jakie? Pozwólcie Państwo, że akurat tę wiedzę „dotyczącą incydentu ze Zdanów koło Siedlec” zachowam dla siebie. I zapewniam wszystkich, że pisząc te słowa cały czas się uśmiecham…
Wejście na pokład
Wiadomość z okrętu Nautilus
UFO24
więcej na: emilcin.com
Dziennik Pokładowy
FILM FN
EMILCIN - materiał archiwalny
Archiwalne audycje FN
Poleć znajomemu
Najnowsze w serwisie