[...] Witam,
Chciałam podzielić się z załogą i czytelnikami Nautilusa częścią swoich doświadczeń reinkarnacyjnych. Część wspomnień wyszła w sesjach regresingu (niehipnotycznego), część objawiała się samoistnie;
Moim najstarszym wspomnieniem/skojarzeniem, którego nijak długo nie mogłam wytłumaczyć, była myśl, jaka przychodziła mi na pogrzebach, pierwszy raz w wieku gdzieś 5-6 lat. Myśl brzmiała mniej więcej (jest to odtworzenie, była bardziej podsycona zdziwieniem, emocją, krótsza, jak to myśl): "To nie powinno tak wyglądać; najdoskonalszą formą tego, co dzieje się z ciałem po śmierci, to jego ROZPUSZCZENIE." Kiedy podrosłam i bardziej świadomie zaczęłam analizować, zawsze mnie to moje przekonanie zaskakiwało, tzn. skąd się wzięło.
W końcu parę lat temu komuś o tym wspomniałam i ta osoba powiedziała, że kojarzy jej się to z urzeczywistnianiem tzw. tęczowego ciała w buddyzmie. Kiedy przeczytałam o tym potem w domu, okazało się, ze w 100% odpowiada to memu przekonaniu z dzieciństwa - ciało się niejako rozpuszcza (zanika, zamienia w światło), pozostają tylko włosy i paznokcie.
Mam przebłyski bardzo wielu swoich poprzednich wcieleń, byłam w nich i niewolnikami/niewolnicami, kapłanami, królem, pewnym prorokiem, kilka razy ascetą, pustelnikami, wojownikiem, żołnierzem, prostytutką, kaleką-karłem itp. Nie znam jednak wszystkich, ale te, co się łączą ze sobą, łączą się w sposób logiczny, zgodnie z powstałymi wcześniej intencjami i przekonaniami na temat własnej osoby, życia, stosunku do innych ludzi i świata.
4 ostatnie swoje wcielenia potrafię umiejscowić w czasie i przestrzeni, choć nie jest to pamięć perfekcyjna (w stylu dokładne nazwy miejscowości, imiona itp). Na ich przykładzie mogę podać, jak przekonania, pomieszanie czy emocje z poprzedniego życia mogą wpłynąć na wybór nowego wcielenia i obciążeń/darów, jakie ze sobą przynosimy. Prawdą jest, ze wybieramy swoich rodziców. Intencje nami kierujące mogą być różne: od tak drastycznych, jak chęć zemsty, poprzez różnorakie manipulacje (np.: nie chciałeś/aś mnie pokochać w innym życiu, to teraz przyjdę na świat jako Twoje dziecko i będziesz musiał/a mnie pokochać!), po najlepsze miejsce i czas na spełnienie swoich planów życiowych, swojej wybranej drogi życia (którą, nota bene, można zmienić, gdyż niekoniecznie nasz wybór przed narodzinami mógł być najtrafniejszy - w szczególności jeśli był obciążony emocjami, nieprzytomnością, czy ślepym gonieniem za jakąś osobą).
Cztery wcielenia wstecz urodziłam się mężczyzną, na pograniczu Francji i Niemiec, w dość bogatej rodzinie, k. 1905 roku; Ojciec zmarł wcześnie, chyba nawet przed moimi narodzinami, zostałem tylko z matką-wdową. Nazwała mnie Filip. Byłem niepomiernie rozpieszczany, a że przejawiałem jakiś talent plastyczny, również nadmiernie wbijany w dumę z tego powodu. Matka, opiekunki, służba cały czas mi powtarzali, że jestem malarskim geniuszem.
Dorosłem i postanowiłem zdawać do szkoły artystycznej, w której boleśnie spadłem z piedestału, na jaki wsadziła mnie matka. Okazało się, ze choć uzyskuję dobre noty, to raczej plasuję się wśród tzw. miernot. Zacząłem kręcić się wśród "złotej młodzieży", która uskuteczniała stereotyp artysty, który musi sobie wypić, by tworzyć, najlepiej w duchowych mękach. Chcąc się pozbyć statusu mamisynka (przez pierwsze miesiące w szkole zdołałem podpaść swoim zachowaniem studenckiej braci), coraz częściej chodziłem lub sam organizowałem popijawy, na których wyśmiewałem się z matki. W międzyczasie przyszedł kryzys lat 30-tych XX w., nagle okazało się, ze z majątku zostało niewiele, a matka jest chora i wymaga opieki. Byłem wówczas zakochany w jakiejś artystce kabaretowej, o pseudonimie Lola (na pewno nie było to jej prawdziwe imię), która stylizowała się na Marlenę Dietrich z filmu "Błękitny Anioł". Artystka owa, chociaż mną pogardzała, skrupulatnie wykorzystywała moją słabość do niej, z czasem zacząłem odczuwać wobec siebie pogardę, ze tak daję się jej manipulować, ale nie mogłem przestać jej ulegać. I tak zapijałem się dalej, nie trzeźwiejąc prawie nigdy, utwierdzając się w przekonaniu, żem miernota, do niczego, nawet Lola mnie nie chce ;)
Zmarła matka. Doszły wyrzuty sumienia, ze jej nie odwiedziłem, że o niej zapomniałem, ba, ze się z niej wyśmiewałem. Pogarda wobec siebie się zwiększała, uważałem, że nie jestem godzien żyć. Zapiłem się na śmierć gdzieś koło roku 1938. W międzyczasie zdołały do mojej nietrzeźwej świadomości przebić się informacje o Hitlerze i "filozofii" nazistów.
W 1939 urodziłem się jako dziewczynka w dość bogatej żydowskiej rodzinie żyjącej w Warszawie. Mieszkaliśmy (tzn. na pewno po wybuchu wojny) na ulicy Ogrodowej. Niestety, nie pamiętam nazwisk, ani imion. Rodzice starali się mnie chronić przed okropnościami wojny, ale po tym, jak powstało getto, niewiele można było. Mimo to, raczej pozytywnie wspominam ulicę Ogrodową i jej okolice. Nie żyłam długo, w wieku 4 lat zostałam zastrzelona na ulicy, chyba nie w pełni intencjonalnie, raczej była to zabłąkana kula.
Nabrałam jednak wtedy przekonania, ze nie chcę być znowu ofiarą, ze jeśli ma być jakaś wojna, to powinnam być po stronie silniejszej, broniącej; mówiąc w skrócie - miałam pewne pomieszanie w tym temacie.
W 1946 urodziłem się w farmerskiej, patriotycznej rodzinie w USA, prawdopodobnie w stanie Alabama. Na imię chyba miałem John, ale tego nie gwarantuję ;) Wzrastałem w poczuciu, że za ojczyznę trzeba walczyć, że jest to obowiązek mężczyzny, bronić kraju, kobiet i dzieci. Kiedy zaczęła się wojna w Wietnamie, miałem 19 lat i byłem pełen "patriotycznych" uczuć. Sam zgłosiłem się do wojska.
Mój patriotyzm i żołnierski idealizm rychło doczekał się weryfikacji. To nie była wojna sprawiedliwa, nie broniłem swojej ojczyzny, byłem agresorem. Uświadomiłem sobie, że nie bronię kobiet i dzieci, ja je zabijam. Przyszedł bunt, próbowałem się sprzeciwiać rozkazom pacyfikacji wiosek, tym bardziej że po chyba dwóch latach byłem podoficerem. Nie było to jednak dobrze widziane.
Nie będę rozpisywać się o szczegółach, jakie pamiętam, bo to był jednym słowem - koszmar i piekło. Coraz bardziej chciałem się stamtąd wyrwać, w końcu zostałem poważniej ranny (jakaś mniejsza rana w brzuch, no i poważne w nogi - miałem je amputowane), a moja wiara w ludzi, ludzkość leżała i kwiczała. Do siebie czułem pogardę.
Do kraju powróciłem w nimbie weterana i bohatera, ojciec starał się mi swatać różne zacne panienki z okolicy, które chętnie by się za mnie wydały (majątek, prócz sławy bohatera wojennego, robił swoje), ja jednak nie chciałem. Uważałem, że nie jestem godzien żadnej takiej dziewczyny, a jednocześnie chyba się ich bałem - że będą czuły litość, że wyjdą za mnie tylko dla pieniędzy, ze będą wykorzystywały moje kalectwo. Zresztą - nie chciałem otaczać się ludźmi, starałem się ich unikać, przez pierwsze miesiące zamykałem w pokoju. Potem zacząłem jeździć na spotkania z kumplami-weteranami, na których piliśmy i ćpaliśmy. W międzyczasie doszedłem tez do wniosku, ze hipisi mieli rację, nie pchając się do wojska, głosząc hasła Peace and Love. Zacząłem im zazdrościć luzu, wolności (tak to postrzegałem). Okazało się tez, ze jak się wszyscy naćpamy w imię Peace&Love, to hipiski same się garną, by mnie "pocieszać". Utrwaliło się wtedy we mnie przekonanie, ze tylko taki seks jest dla mnie -że tylko hipiski i "profesjonalistki" mogą zadawać się ze mną, i nie czuć, nie pokazywać pogardy dla mnie i dla mego ciała. Zaćpałem się i zmarłem koło 1971-72.
Obecnie urodziłam się w Warszawie w 1975 roku. Miałam spore intencje do odrzucania mnie, prowokowania, wzorce ofiary, plus do ukrywania się przed społeczeństwem. Duże pomieszanie w warstwie związków i seksualności. Poczucie niegodności, niepełnej wartościowości, szło z jak najbardziej aseksualnym ukształtowaniem ciała (wpływ na to miały też obciążenia z innych, nie opisanych tutaj wcieleń). Całe szczęście mam dość otwarty umysł, potrafię zadawać sobie pytania, analizować, chętnie się uczyłam, często wykraczając poza szkolną wiedzę. Narkotyki ani alkohol specjalnie nigdy mnie nie ciągnęły, choć parę razy zapaliłam marychę, spróbowałam raz peyotla, a na studiach zaczęłam pić alkohol (wcześniej nie). Rychło jednak mnie to znudziło, przestałam w tym widzieć sens, czy odczuwac jakąkolwiek potrzebę wpadania w takie stany nietrzeźwości. W wieku koło 17 lat miałam tzw. kryzys wiary, w związku z katolicyzmem (zbyt wiele mi tam zgrzytało). W końcu sama doszłam do wniosku, że reinkarnacja jest najbardziej logiczna, nie gryzie sie nawet z Bogiem-Miłoscią. Zawsze dostajemy szansę, by zrozumieć, pozbyć się błędnych przekonań i emocji. Na pewnym etapie robimy to i działamy w sposób wyłącznie podświadomy, nie pamiętajac świadomie wcieleń, jednak kiedy dostatecznie do tego dojrzejemy, że jestesmy w stanie to znieść i dobrze spożytkować - pamięć się uruchamia. Mi obecnie udało się zmienić swoje intencje, życie układa się teraz coraz lepiej, także dzięki regresingowi, medytacjom, jodze, EFT i innym narzędziom, pomagającym oczyszczać, uzdrawiać i poszerzać świadomość.
pozdrawiam,
[dane do wiad. FN] (jeśli zdecydują się Państwo coś z tego publikować, to proszę na zmianę na Daimona)