To nie przypadkowi zawdzięczasz życie.... Nie ma przypadków!
Miałam może sześć lat kiedy z rodzicami i młodszym rodzeństwem wyjeżdżaliśmy latem, samochodem do dziadków. To były wczesne lata 80-te, nasz „maluch” zapakowany był po brzegi – dzisiaj aż trudno wyobrazić sobie ile rzeczy mieściło się w takim aucie. Czekała nas męcząca, mało komfortowa, kilkusetkilometrowa podróż. Zawsze wyruszaliśmy w drogę nocą.
Ojciec twierdził, że łatwiej jest wyjechać wtedy z miasta, bo na drogach panuje mniejszy ruch. Prawdę mówiąc w tamtych czasach o tej porze można było przejechać prawie całą trasę napotykając jedynie pojedynczych kierowców. Jadąc tak w ciszy nieoświetlonymi, pustymi szosami, widząc za oknem- czarne kołyszące się na wietrze kształty drzew i od czasu do czasu błyski światła odbijanego przez oczy dzikich zwierząt cieszyłam się, że nasz mały wehikuł się porusza, bo świat naokoło wydawał mi się przepastną, wrogą otchłanią.
Zazwyczaj nocna podróż była dla mnie błogosławieństwem, bo mniej mi dokuczała choroba lokomocyjna, która sprawiała, że jazda kojarzyła mi się z piekłem. Nie tym razem niestety - cierpiałam tak bardzo, że rodzice przesadzili mnie na przednie siedzenie, żebym mogła otworzyć sobie okno i korzystać z orzeźwiającego powiewu powietrza, które przynosiło mi pewną ulgę. Nie miałam zapiętego pasa, bo mimo że siedziałam na kocu, byłam za mała i wrzynał mi się w szyję – kazano mi więc przerzucić go tylko „pro forma” przez ramię.
Po przejechaniu około połowy drogi dzieci spały, a rodzice wspólnie ustalili, że podjedziemy jeszcze 300 metrów na niewielkie wzniesienie na które prowadziła jezdnia i tam na poboczu się zatrzymamy na odpoczynek.
I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o planowanie.
Owszem dojechaliśmy na wzgórze, ale zupełnie nieświadomie. Oboje rodzice zasnęli. Ojca obudziło mocne uderzenie w drzewo. Próbował manewrować kierownicą, ale nie miał już władzy nad samochodem. Mógł być tylko biernym obserwatorem toczących się wydarzeń. Na szczęście na drodze nie było żywej duszy, bo odbiło nas na drugą stronę ulicy, a zatrzymaliśmy się dużo dalej, w chaszczach na przedpolu lasu. Samochód był zupełnie rozbity. Pamiętam niemoc, ciszę, ciemność, potem dochodzące do mnie znajome głosy, na których dźwięk postanowiłam zareagować, ale nie mogłam za bardzo się ruszyć.
Okazało się, że od dłuższej chwili rodzice biegają wzdłuż traktu i gorączkowo mnie szukają, będąc przekonanymi, że wypadłam z samochodu, w którym nie mogli mnie znaleźć. Jedyne co odszukali na trasie to zupełnie nie uszkodzoną przednią szybę, która o dziwo bez jednego zadrapania wyleciała z auta i leżała przy drodze. Natomiast ja zsunęłam się na podłogę, kiedy mój fotel samochodowy podczas zderzenia złożył się, osłaniając mnie całkowicie. Gdybym miała zapięty pas pewnie by mnie udusił.
Gdy się przejaśniło ojciec udał się po pomoc do najbliżej miejscowości. Pamiętam komentarze autochtonów, że przecież jest to równa, prosta droga, a co najmniej kilka razy do roku zdarzają się w tym miejscu wypadki. Dziwili się, że wyszliśmy z tego bez szwanku, bo tam najczęściej kończyło się poważnie. Drzewo, w które uderzyliśmy, było jedynym na długim odcinku po tej stronie jezdni. Gdyby nie ono, to wpadlibyśmy do ciągnącego się tam głębokiego bagna. Według nich mieliśmy strasznie dużo szczęścia.
Całe to zdarzenie stanowiło dla mnie tylko niewielką niedogodność w drodze na wakacje. Nie było warte szczególnej uwagi ani zapamiętania... Do niedawna. Tę samą sytuację na nowo przeżyłam w bardzo realistycznym śnie i jej przebieg nie był już tak pomyślny, a w głowie huczała mi jedna, powtórzona kilkakrotnie myśl: „To nie przypadkowi, zawdzięczasz życie. Nie ma przypadków.”
[dane do wiad. FN]