[...] Ze szczególnym zaciekawieniem przeczytałem Państwa artykuł o mocy przeznaczenia. Poza pracą zawodową (naukową i urzędniczą) od wielu lat zajmuję się zagadnieniami czasu, celu naszego istnienia i jego genezy, otaczającej nas rzeczywistości i śmierci, uważając te sprawy za najistotniejsze ze wszystkich. Jestem coraz bardziej przekonany, że nasze zawodowe problemy czy sprawy powszednie to błahostki wobec tego, co naprawdę istotne a wobec przyspieszającej przemijalności życia trudno mi znaleźć jego prawdziwy cel, nie potrafię gonić za pieniędzmi czy pochwałami ludzi.
Ponieważ w mojej rodzinie brakowało często jednego pokolenia (mężczyźni późno zakładali rodziny), niewiele wiedziałem o naszej historii. Z całkiem racjonalnych powodów powinienem był zostać lekarzem a zdecydowałem się na prawo. Dopiero niedawno odkryłem dokumenty potwierdzające, że przez ponad dwieście lat przewijali się u nas sędziowie, notariusze, adwokaci. Mój dziadek był natomiast przez kilka lat burmistrzem, o czym nikt z nas nie wiedział (pod koniec wojny ukrywał się a później bał się cokolwiek o sobie mówić). Dziś ja także jestem samorządowcem.
Kilka lat temu pojechałem pierwszy raz do Japonii. W pewnym momencie przypomniałem sobie o bioenergoterapeutce, którą odwiedzałem będąc jeszcze dzieckiem. Podczas jednego z seansów powiedziała mi, że będę dużo podróżował. Mój ojciec tylko się sarkastycznie zaśmiał na te słowa, bo wówczas były one całkowicie bezpodstawne. Obecnie mój paszport jest pełen pieczątek z najróżniejszych krajów a mnie trudno jest usiedzieć w jednym państwie na dłużej.
Mój dobry przyjaciel prowadzi kwitnący, polsko-niemiecki biznes, ale przy trudniejszych negocjacjach potrzebuje wsparcia językowego. Studiując jeszcze w Polsce pojechałem z nim do Berlina, żeby pomóc mu nawiązać nowe kontakty handlowe z jedną z hurtowni. W październiku tego samego roku rozpocząłem studia w Niemczech i zamieszkałem w akademiku kilkadziesiąt metrów od rzeczonego sklepu; przy ulicy, o której powstał film a jeden z jego bohaterów nosi moje, wcale nieczęste nazwisko.
Inna historia z mojego życia poruszyła mnie jednak szczególnie mocno. W dzieciństwie, ponad 30 lat temu, mieszkałem na wsi, gdzie miałem trzech starszych towarzyszy zabaw. Pewnej chłodnej, kwietniowej soboty odwiedził mnie jeden z nich, ośmioletni przyjaciel (ja miałem cztery lata) i wyciągnął na podwórko. Chodziliśmy wokół jeziora patrząc, co można zmajstrować. Kolega wpadł na pomysł, że będzie wybierał jajka z gniazd. Kiedy zbierał je, wszedłem na wąski pomost. Wiał silny wiatr. Nagle zakręciło mi się w głowie i wpadłem do jeziora tak jak stałem – w ciężkich butach, ciepłych spodniach i kurtce, która chociaż zadziałała jak kapok to spędziłem trochę czasu w lodowatej wodzie. Wyprostowałem ręce w górę, kolega mnie wyciągnął i zaprowadził do domu.
Kolejny obraz jaki pamiętam, to moja mama trzymająca mnie na rękach i ogrzewającą czym się dało, ale widok ten pamiętam tylko z perspektywy trzeciej osoby. Trudno mi jednak uwierzyć, że wychłodzenie organizmu mogło spowodować chwilowe opuszczenie ciała. Co ciekawe, dzień wcześniej, podczas kąpieli w wannie, mój ojciec tłumaczył mi co robić, kiedy wpadnie się do wody (nigdy wcześniej tego nie robił). Jak mi mówił, tak następnego dnia zachowałem w wodzie absolutny spokój. Niedługo potem przenieśliśmy się do pobliskiego miasta a ja całkowicie straciłem kontakt z kolegami. Kilka lat temu wziąłem udział w spotkaniu młodzieżowym, którego byłem stałym uczestnikiem i spotkałem na nim pewną bardzo atrakcyjną dziewczynę.
Pamiętała mnie z jednej z wcześniejszych edycji i miała o mnie jak najgorsze zdanie, postrzegając mnie jako opryskliwego bufona, natomiast ja nie kojarzyłem jej ani trochę. Ku zaskoczeniu cały wieczór doskonale nam się ze sobą rozmawiało i następnego dnia, kiedy impreza dobiegła końca byłem przekonany, że chcę kontynuować tę znajomość.
Po kilkunastu tygodniach, raczej luźnego ale częstego kontaktu przypomniała mi o zaproszeniu, które oboje otrzymaliśmy, wraz z pytaniem, czy nie chcę z nią pojechać do Niemiec. Nie potrafiłem odmówić. Przyjechałem po nią wieczorem do domu, porozmawiałem chwilę z rodzicami i ruszyliśmy w drogę. Po pierwszym tankowaniu spytała mnie, gdzie moi rodzice budują dom. Odpowiedziałem jej, że w małej wsi, której z pewnością nie zna. Ona na to:
-Tam była taka sklepowa.
Ja:
-No była i miała syna.
-To siostra mojej babci.
Nie wiedzieliśmy o jej istnieniu. Po śmierci sprzątałam z mamą jej mieszkanie... Mnie zamurowało. Tym synem był kolega, który mnie uratował. Nasza dalsza historia nie potoczyła się niestety pomyślnie, ale do dziś pamiętam to spotkanie tak dobrze, jak byśmy widzieli się najdalej wczoraj.
Coraz bardziej zaczynam wierzyć, że w naszym życiu ustalone są nie tylko ramy dnia narodzin i śmierci, ale także kamienie milowe, które musimy osiągnąć. Wolna wola pozwala nam natomiast wybrać tylko jedną z dróg, którą do nich dotrzemy. A może jesteśmy tylko pacynkami w teatrze i odgrywamy sztukę o wcześniej ustalonym scenariuszu? Istnienie takiego planu nie wydaje się wcale niedorzeczne wobec rozbieżności i konfliktu ludzkich interesów. Tłumaczyłoby także, dlaczego jedne modlitwy (zgodne z planem, wolą bożą) zostają wysłuchane, inne zaś nie. Samodzielnie możemy decydować co najwyżej o sprawach pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia a realny wpływ mamy tylko na to, jak wewnętrznie ustosunkujemy się do spotykających nas wydarzeń.
[dane do wiad. FN]