SPOTKANIE Z MAŁYMI LUDZIKAMI STOJĄCYMI PRZY DRODZE - fragment książki 'Wylatowo Historia Prawdziwa'
/tekst powstał w 2003 roku/
[...] Zbieranie grzybów to przyjemność, ale i ryzyko. Każdy myśli, że jest fachowcem i na pewno potrafi odróżnić prawdziwka od jadowitego muchomora. Ta wiara jest czasami tak silna, że przysłania rozum. Zatrucia grzybami są stałym elementem wakacyjnego, polskiego pejzażu, zaś zupki na muchomorach potrafią całe rodziny postawić na granicy życia i śmierci, a niektórym grzybki pozwalają tę granicę przekroczyć...
Mimo ostrzeżeń i apeli co roku do lasów ruszają całe zastępy dzielnych grzybiarzy-amatorów i trudno się im dziwić, bo jest to jednak ogromna frajda. Można się odizolować, przemyśleć pewne rzeczy na nowo, a jak szczęście dopisze, to i jakąś dziką zwierzynę spotkać. Tu gąska, tam podgrzybek – jest miło i sympatycznie. „Trójkąt Wylatowski” to miejsce naprawdę idealne dla wszystkich miłośników zbierania grzybów, a jednak warto pamiętać o elementach dodatkowych, które mogą Was tam spotkać. I nie mam tutaj na myśli wnyk zastawionych przez kłusowników, choć pewnie i takie się zdarzają, ale... pułapek stworzonych przez kogoś zupełnie innego.
Było to wczesną jesienią pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy na grzyby wybrała się czwórka gospodarzy z małej miejscowości położonej w okolicach Żnina. Pogoda tego dnia była wspaniała, zero deszczu, zero wiatru, na niebie piękne słońce. Wszyscy panowie zabrali ze swoich gospodarstw duże torby, wstali wcześnie rano i ruszyli w las. Było kilka minut po siódmej, kiedy przeżyli coś, co sprawiło, że „emocje podczas grzybobrania” nie są dla nich tylko i wyłącznie pustym słowem. Niczego się nie spodziewając weszli w sosnowy las. Po kilkudziesięciu minutach mieli już w swoich torbach pierwsze maślaki, a i borowik się trafił. I wtedy usłyszeli ten szum. Wiem, że grzybiarze lubią sobie pomóc w szukaniu i czasami posiłkują się mocnym trunkiem, ale akurat tego dnia nikt z nich – jak zapewniają – nie wziął nawet kropli alkoholu do ust. Piszę o tym dlatego, że to, co stało się potem, przypomina jakąś szaloną pijacką wizję. Szum dobiegał bowiem z góry, z wierzchołków drzew. Wydawało się, jakby coś ocierało się o szczyty drzew delikatnie je naginając. Było czuć także wyraźny powiew wiatru, jakby to „coś” na górze wywoływało specjalnie mały podmuch. Trwało to ledwie kilka sekund, kiedy nagle rozległ się niepokojący trzask gnących się, 30-letnich sosen. Wysokie na dwadzieścia metrów drzewa pochyliły się tworząc coś w rodzaju ekranu złożonego z gałęzi. Ciekawe, że całe zjawisko dotyczyło tylko kilku drzew rosnących obok siebie, zaś w inne sosny pozostały całkowicie nieruchome. Czwórka naszych dzielnych grzybiarzy patrzyła się na to widowisko jak urzeczona, aż nagle... pomiędzy drzewami pojawił się ekran "niczym jak telewizor".
Taki sam, jak z nowoczesnych rzutników multimedialnych, tylko że w barwach czarno-białych. Na tym naturalnym ekranie widać było... fragment wyścigu kolarskiego! Pięciu kolarzy zawzięcie pedałowało, kręcili pedałami i nawzajem się wyprzedzali. Ich pochylone sylwetki były dobrze znane każdemu, kto choć raz obserwował wyścig kolarski. Wspaniałe, sportowe rowery, duża dynamika, urok wyścigu na dwóch kółkach... wyglądało to trochę tak, jakby jakiś nieznany mieszkaniec lasu postanowił na chwilę włączyć swój naturalny, „leśny telewizor” i przełączył go na ulubiony, sportowy kanał. I wyglądało to bardzo ładnie, choć miało także minusy – świadkowie opowiadali potem, że nie było widać kręcących się szprych! Mężczyźni stali przez chwilę w całkowitej ciszy oglądając ten niezwykły, kolarski pokaz multimedialny , po czym... rzucili się panicznie do ucieczki! W sumie to dziwne, bo przecież mogli spokojnie obejrzeć do końca relację i przekonać się, który kolarz wygra... Nie ma wątpliwości, że ten szczególny pokaz był właśnie dla nich. Ktoś chciał prawdopodobnie zobaczyć, jakie będą ich reakcje, kiedy „dadzą dyla” i w którym momencie puszczą im nerwy. Tajemniczy, latający „rzutnik multimedialny” poruszał się po koronach drzew, odginając je i wzbudzając powiewy wiatru. Ciekawe, że grzybiarze nie widzieli samego obiektu, a jedynie mieli możliwość przekonać się, jakie były skutki jego przemieszczania. Wniosek jest oczywisty – te obiekty mogą być w jakiś niezwykły sposób niewidzialne, zaś o samoczynnie odginając się wierzchołkach drzew miałem później usłyszeć jeszcze wiele razy... Ot, zwykła rzecz. Lasek, gdzie doszło do tego ciekawego incydentu, mieści się tuż obok miejscowości O.. Skoro już mówimy o tej małej mieścinie, to warto odwiedzić gospodarstwo państwa K. [dane do wiadomości red.] O tej historii dowiedziałem się zupełnie przypadkiem i miałem okazję ich zaskoczyć swoim przyjazdem. Jest to ważne, dzięki elementowi zaskoczenia cała historia stała się wiarygodna. Gdyby bowiem Ci ludzie chcieli mnie oszukać, to wcześniej musieliby się przynajmniej odrobinę naradzić, ustalić jakąś strategię, a tutaj... przyjeżdża pod dom samochód z obcymi ludźmi, którzy wchodzą do domu i pytają o wydarzenie sprzed wielu lat. Może i nie jest to zbyt grzeczne, ale dzięki temu można uzyskać gwarancję, że nie mamy do czynienia z oszustwem czy chytrą zmową w celu „pozyskania sławy w mediach”, co podejrzewa tak wiele osób kwestionujących relacje świadków, którzy widzieli UFO... Przy okazji – będąc na przyjęciu spróbujcie kiedyś tak rzucić od niechcenia, że widzieliście taki obiekt. Takie zwykłe doświadczenie psychologiczne, proste jak drut – potem wszystko odwołacie. Rozejrzycie się wokół, zobaczycie drwiące uśmieszki, miny pełne zażenowania, nastąpi krępująca cisza, a ktoś dławiąc z trudem śmiech ukryje twarz w dłoniach... To samo, tylko że spotęgowane do n-tej potęgi przeżywają ludzie, którzy decydują się mówić otwarcie o tym, co widzieli i przeżyli. Taki jest rezultat tej sławy, którą tak wielu wytyka jako argument pozwalający zakwestionować wydarzenie ufologiczne, które odbiło się echem w mediach. Ci ludzie intuicyjnie czują, co oznacza ujawnienie prawdy dziennikarzom, a jednak... decydują się mówić.
Obserwacja na własne oczy dziwnego obiektu jest bowiem niczym przekroczenie pewnej granicy, dostąpienie do wybranej grupy tych, którzy „wiedzą i widzieli”. Patrzysz na śmiejących się ludzi wokół i myślisz: „ale jaja, oni nie wierzą w to, a to istnieje, bo ja to przecież widziałem tak, jak teraz ich widzę. To rekord świata!”. To wspaniałe uczucie jest dane każdemu, kto jest w elitarnym klubie naocznych świadków przelotów niezidentyfikowanych obiektów latających.
Rodzina państwa K. jest w jeszcze wyższej podgrupie tej elity. Dostąpili bowiem zaszczytu przeżycia Bliskiego Spotkania typu drugiego, co w języku angielskim określa się symbolem CE II. Podejrzewam, że gdyby nie ta przygoda, hasło „UFO” pozostałoby dla nich jedynie pustym słowem z gazetowych krzyżówek.
- A skąd się Państwo dowiedzieli o tym?
Gospodyni domu była wyraźnie zaskoczona, że jest ktoś, kto się tym w ogóle interesuje. Spotkanie dziwnych, obcych istot w lesie jest bowiem zupełnie nieinteresujące, wręcz nieważne. Gdyby tak było, to na pewno zainteresowaliby się takimi sprawami dziennikarze, trąbili by o tym, o w mediach panuje grobowa cisza. Widać, że jest to nieinteresujące. Nuda.
- Słyszeliśmy od Państwa sąsiadów, których znamy... Nie przeszkadzamy na pewno? Tak naszliśmy Państwa dom jak wojsko czy policja, przepraszamy...
- Nie, nic nie szkodzi. Proszę, herbatę zrobię zaraz... Pan zdejmie kurtkę!
Trzeba przyznać, że badanie dziwnych zjawisk to zajęcie wymagające tupetu. Przed chwilą rodzina w niedzielę oglądała telewizję, a teraz ma w kuchni kilka nieznajomych osób, którzy pytają o wydarzenie sprzed 5 lat. Co zrobić – tak czasami trzeba!
- Widzi Pan, bo my wtedy wracaliśmy do domu tym mercedesem...
- Beczką?
- Nie, „kubusia” wtedy miałem... dobry samochód, solidny!
Dobrze jest zacząć rozmowę od jakiegoś banału, drobiazgu niezwiązanego ze sprawą. To ośmiela ludzi, zachęca do snucia opowieści. Pan Andrzej przypominając sobie ten dzień z trudem powstrzymuje śmiech.
- Opowiadałem tą historię, to się śmieli tylko... Gdyby żona i córka nie jechały wtedy ze mną, to by ludzie pomyśleli, że po pijaku zwidy miałem.
- To ty też byłaś w tym samochodzie? – z zaskoczenia pytam Natalię, 12-letnią córkę państwa K. Takie pytanie pozwoli mi zorientować się, czy ta dziewczynka została zmanipulowana przez rodziców. Po dziecku to widać od razu. Odpowiedź pozbawia mnie złudzeń.
- Ja to tylko prosiłam tatę, żeby się nie zatrzymywał, bo te ludziki... bałam się! – mówi bez chwili zawahania.
Nawet nie patrzy na matkę, odpowiada bez namysłu, natychmiast. Zupełnie inaczej odpowiada dziecko, które wcześniej było przez rodziców instruowane, jak opowiadać, co mówić, a czego nie. To oznacza, że ta historia może być prawdziwa. Po wielu latach doświadczeń i słuchania takich opowieści wykształciłem w sobie rodzaj intuicji, która pozwala mi wyczuwać fałsz.
- Dobrze... Panie Andrzeju, zacznijmy od początku... jechał Pan w nocy przez las?
- No tak, w trójkę jechaliśmy, ja z żoną z przodu, a córa z tyłu siedziała. Ale to ja pierwszy to zielone światło dostrzegłem!
Pan Andrzej poczuł się wyraźnie ośmielony moją deklaracją, że nie będzie pierwszym człowiekiem, od którego usłyszę historię o spotkaniu z dziwnymi istotami. Poznajemy szczegóły tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Który to był rok? Na pewno kilka lat temu, ale wiadomo, że córka Natalka miała około 8 lat... Po chwili udaje się ustalić, że musiał to być 97 rok. Państwo K. jedą razem z córką na spotkanie do swojej rodziny mieszkającej w sąsiedniej wiosce. Jest dobrze po północy, kiedy decydują się wracać do domu. Nie jakąś główną drogą, bo tutaj prawie nie ma głównych dróg... Ot, taką zwykła, polną, która wiedzie przez las. Pan Andrzej odpala silnik Diesla swojego wysłużonego Mercedesa i samochód powoli rusza. W środku wesoło, choć córka chce już pójść spać i cieszy się, że rodzice wreszcie zdecydowali się na powrót do domu. Teren wokół O. jest raczej słabo zaludniony, jadąc przez las o tej porze... prawdopodobieństwo spotkania kogokolwiek jest prawie zerowe. Światła Mercedesa wydobywają z ciemności kolejne fragmenty drogi i lasu, do domu już niedaleko, najwyżej kilka kilometrów. I wtedy wydarza się coś niezwykłego. Andrzej K. dostrzega światełko, po prawej stronie. Małe, zielone światełko.
- Był Pan w wojsku? No! To takie właśnie światełko małe, jak z noktowizora!
- To światełko było z czegoś, co stało w lesie? – pytam.
- Tak, tam coś musiało stać, ale ja tego nie widziałem. Tylko dostrzegłem taki mały zielony kwadracik jak z noktowizora. Może 20 metrów od drogi którą jechaliśmy, a może i to nie... Wie pan, ciemno było. No a potem to już tego ludzika zobaczyłem...
- Ludzika?
- Panie, szedł sobie tak normalnie, poboczem. Mały taki człowieczek, znaczy niski jak dziecko.
Po prawej stronie drogi, wprost w kierunku jadącego samochodu idzie niska istota ludzka, ale... wygląda dziwacznie. Po pierwsze wzrost – najwyżej 150 centymetrów wzrostu. Jak dziecko prawie.. Istota idzie równym krokiem, w ogóle nie patrzy w kierunku jadącego samochodu, tak się przynajmniej wydaje. Kiedy jest w odległości 10 metrów od auta, wtedy można dostrzec szczegóły jej ubioru. Nie widać twarzy, tylko jakiś czarny hełm z wyraźnym jaśniejszym punktem nad czołem. Strój przypomina wojskowe moro, w zielonym odcieniu, choć być może barwa była trochę inna, ale wiadomo – nic wszystko może zmienić. Pierwsze skojarzenie? Pewnie żołnierz jakiś, zagubił się, wraca do jednostki. Pan Andrzej miał też inne podejrzenie, o którym ze śmiechem opowiada.
- Ja to myślę sobie, a może policja w nocy patrol wypuściła? Papiery samochodu mam w porządku, ale... zawsze to strach.
- A nie pomyślał Pan, że to może być coś... no wie Pan, obcego?
- No skąd! To znaczy jak już te wszystkie pozostałe światła pozapalały, to wtedy mnie strach obleciał, ale zatrzymać się miałem ochotę, a córka zaczęła krzyczeć „Tata nie, tata nie!”
Kiedy samochód minął dziwną postać z hełmem na głowie, wtedy z ciemności wyłonił się najdziwniejszy widok, jaki kiedykolwiek Ci ludzie widzieli w życiu. Przy drodze w równym szeregu stały dziesiątki identycznych osobników, jak ten, który właśnie przeszedł sobie poboczem. Oni stali, po prostu stali obok siebie w równym rzędzie niczym żołnierze. Wszyscy mieli takie same hełmy z czymś na górze, co wyglądało niczym latarka. I prawdopodobnie taką latarką było, bo nagle – jak na ruch czarodziejskiej różdżki ukrytego gdzieś dyrygenta – wszystkie światła na hełmach tych istot się zapaliły. Pani Grażyna wystraszyła się nie na żarty.
- Ja mówię do męża: Andrzej, o Jezu, co to jest? A tych świateł w lesie były tysiące...
- E tam, to jeszcze nic, jak się one zapaliły – wtrąca się mąż pani Grażyny – wtedy to się zrobiło jasno jak w dzień! Opisać się tego nie da, jak jasne światło biło od tych ludzików, tych ich latarek znaczy...
- Co pan wtedy pomyślał? – pytam.
- Ćwiczenia, wojsko albo policja. Ale że takie cuda mieli jak te światła? No i te istoty, twarzy widać nie było, tylko te latarki jak górnicy... Natalka się wystraszyła i krzyczy „Tata jedź!”
- Bo tych ludzików było mnóstwo – tłumaczy córka pana Andrzeja – i stali tak nieruchomo, w równym rzędzie. Każdy miał taką samą wielkość, niczym się nie różnili od siebie... To może mama opowie...
Pani Grażyna właśnie w kuchni zalewa wrzątkiem herbatę i przypominając sobie tamten wieczór tylko z niedowierzaniem kręci głową.
- Mąż tylko zwolnił trochę, a te małe ludzie zupełnie nic, tylko z tych lampek to światło na samochód... Ja mówię wtedy „Andrzej, nie zatrzymuj się!”
- I szkoda! – zastanawia się mąż pani Grażyny – bo jak bym sam jechał, to bym się zatrzymał. Ale one się bały, więc... sam ciekaw teraz jestem, co to było z tymi ludzikami. Źle się stało, że nie stanąłem...
- Ej tam, wiadomo, kto to był... Może by nam co zrobili, kto ich tam wie – pani Grażyna patrzy z dezaprobatą na męża. Mogę się tylko domyśleć, jak wyglądała scena w samochodzie w tę niezwykłą noc.
Od razu po przyjeździe do domu o swojej niezwykłej przygodzie opowiedzieli najbliższej rodzinie. Reakcja? Śmiech oczywiście. Przywidzenia jakieś i takie tam – nie ma o czym mówić. Andrzej K.natrafił na klasyczny problem wszystkich, którzy mieli okazję widzieć na własne oczy coś dziwnego. Nikt wokół nie wierzy i nawet nie ma o tym z kim porozmawiać. Kiedy człowiek widzi, że inni się z niego śmieją, zamyka się w sobie i w ten sposób setki, jeśli nie tysiące wiarygodnych historii spotkań z UFO idzie w zapomnienie.
- A ja mówię – wy się śmiejcie, a ja wiem, co widziałem! Gdybym sam jechał, to może i bym się zastanawiał, czy nie przysnąłem, ale żona i córka były ze mną, sami Państwo widzicie... Nie wiem, kto to był w tym lesie, ale to zwykłe ludzie nie byli!
Wychodzimy z domu państwa K. przepraszając za nagłe najście i dziękując za gościnę. Nie powiedziałem im najważniejszego, że siła, z którą mieli okazję się zetknąć w tamten wieczór, potrafi zrobić istne cuda, choćby wprogramować w pamięć rzeczy, które w ogóle nie miały miejsca. Oznacza to, że obrazek tysięcy istot ze światełkami na kaskach, jak u górników, stojący równym rzędem przy drodze – to oczywiście mogła być prawda, ale... być może w ogóle nie miało nigdy miejsca. Być może ktoś celowo wymazał z pamięci inne, o wiele ciekawsze wspomnienia, gdyż chciał coś ukryć przed takimi ludźmi jak my. W ten sposób pozbawił też kłopotów samych uczestników tego zdarzenia. Tak naprawdę należało by wszystkich tych ludzi poddać hipnozie i dopiero wtedy dokładnie ustalić, co zdarzyło się tamtej niezwykłej nocy... Ale do tego potrzeba czasu, ludzi, pieniędzy. Na razie zamykamy tę sprawę, tak jak setki podobnych spraw. I jak zawsze w takim przypadku solennie obiecuję sobie, że kiedyś do tego powrócę.
Poniżej zdjęcia świadków.
Tak według córki państwa K. wyglądały dziwne istoty.