Od czasu do czasu piszemy o nieżyjącym już niezwykłym człowieku, Sai Babie. Warto zaprezentować historię nadesłaną przez jedną z naszych czytelniczek.
-----Original Message-----
From: [dane do wiad. FN]
Sent: Sunday, August 24, 2014 7:39 PM
To: nautilus@nautilus.org.pl
Subject: Sai Baba
Szanowni Państwo,
Zaglądam od czasu do czasu na pokład Nautilusa, z zainteresowaniem czytam wasze artykuły i historie ludzi.
Choć moje życie obfituje w wiele różnych, pięknych duchowych przeżyć, nie czułam do tej pory chęci ani potrzeby podzielenia się nimi. No cóż, każdy z nas kroczy swoją własną ścieżką, doświadczając cudów, nie zawsze jednak nasze cudowne przeżycia mogą zainteresować innych z prostej przyczyny - bo były one przeznaczone dla określonej duszy, która na swojej drodze potrzebowała akurat takiego doświadczenia do własnego rozwoju i wykonania kolejnego kroku do poszerzenia swojej kosmicznej świadomości.
Kiedy przeczytałam artykuł o doświadczeniach chorej osoby, której ukazał się Sai Baba, choć sama ona nie wiedziała, kto to jest, poczułam przemożną chęć podzielenia się fragmentami moich własnych doświadczeń. Kiedy ma się własne doświadczenia, przeżycia i własne "cuda" - żadne oszczerstwa, kalumnie jak i stek pisanych bzdur - choćby i codziennie na wszystkich portalach - nie jest w stanie zachwiać wiarą w tego niezwykłego człowieka/awatara. Pozwalam więc sobie krótko przytoczyć własne doświadczenie...
Na początku 1999 roku pojechaliśmy z mężem i małymi córkami ( 7 i 8 lat) do Sai Baby. Wyjazd trochę szalony, bo kiedy kupiłam pierwszą książkę Sai Baby, nie miałam pojęcia kto to jest, jednak jego magiczny, przyciągający wzrok i uśmiechnięta twarz z okładki sprawiły, że ją kupiłam bez wahania. Kiedy zaczęłam ją czytać wygrzewając się na słońcu, po kilku minutach usnęłam i wtedy przyśnił mi się Sai Baba.. Nie pamiętam, co do mnie mówił, ale mówił długo i z uśmiechem a ja byłam przepełniona nieziemskim szczęściem. W czasie snu wszystko doskonale słyszałam, rozumiałam, zgadzałam się, przytakiwałam, jednak kiedy obudziłam się po kilku minutach, nic nie pamiętałam, krzyknęłam jedynie do siedzącego obok męża : "muszę jechać do Sai Baby !". Mąż był kompletnie zaskoczony i zdziwiony, nic nie rozumiał, próbował dowiedzieć się do jakiej baby muszę jechać.
Skończyłam czytać książkę i po kilku tygodniach zaczęłam powoli myśleć o wyjeździe do Sai Baby. Mój mąż w międzyczasie, ukradkiem przeczytał tą książkę i stwierdził, że on jedzie ze mną... No cóż, nie ukrywałam zadowolenia i kiedy siedzieliśmy z mężem i zaczęliśmy omawiać przygotowania do podróży, z kim zostawimy córki, itd. - na to wybiegła ze swojego pokoju nasza młodsza córka i zaczęła krzyczeć prawie ze łzami w oczach " nie możecie mnie zostawić, ja też muszę jechać do Sai Baby!", powtarzała to w kółko. Był to dla nas szok, no bo ona książki nie czytała i nie wiedziała, kto to jest, jednak znając jej niesamowitą intuicję, postrzeganie pozazmysłowe, od razu stwierdziliśmy, że jedziemy całą rodziną.
O naszym trzytygodniowym pobycie w Puttaparthi mogłabym długo pisać... Przebywanie w tak niesamowitym miejscu, uczestniczenie w darshamach ( przeważnie z córkami i to z ich nieprzymuszonej woli) było niesamowitym doświadczeniem i nauką, lekcją pokory i miłości. Każde z nas obserwowało siebie jak i zachodzące w nas zmiany.
Raz jeden siedziałam przy wyłożonym, czerwonym chodniku, przez który miał iść Sai Baba. Było to pod koniec naszego pobytu i byłam już "wyleczona" z chęci, aby znaleźć się jak najbliżej niego, aby wziął właśnie mój list z prośbami itd. I właśnie wtedy, kiedy siedziałam przepełniona pokorą i wdzięcznością,za to, że już niczego nie pragnę dla siebie i że mogę po prostu być w tym miejscu - właśnie wtedy, Swami przechodząc obok mnie, spojrzał mi głęboko w oczy... Trwało to może 5-10 sekund...Zapamiętam je do końca życia, jak i niesamowitą, niebiańską, bezgraniczną miłość, która na mnie spłynęła. Z radości, emocji, wszystkiego razem łzy płynęły do końca dnia. Mój mąż jak i moje córki mieli swoje własne doświadczenia, każdy został czymś "obdarzony".
Wyjechaliśmy stamtąd uskrzydleni, oczywiście ze materializowanym przez niego wibuthi, obiecując sobie, że tam wrócimy.
Oboje z mężem dużo podróżujemy, przeważnie zabieramy ze sobą wibuthi, choć nie zawsze. Raz, kiedy moje życie wisiało na włosku, na szczęście miałam go ze sobą.
Otóż dwa lata później wybraliśmy się z dziećmi do Malezji. Choć podróż wydawała się "bezpieczna" zdrowotnie ( zawsze przechodziliśmy też odpowiednie szczepienia), tym razem ukąsił mnie jeden niewłaściwy komar i kilka dni przed powrotem do Polski zapadłam na gorączkę Denga. Nagle dostałam 40-41 st. gorączki, która utrzymywała się i nie opadała mimo leków, na całym ciele zaczęły pojawiać się krwotoczne wysięki... Wyglądało to dramatycznie, ludzie widząc mnie,odsuwali się, hotelowa pielęgniarka, kiedy mnie zobaczyła, zaczęła płakać....
Zostałam zawieziona do szpitala. Kiedy prowadzona przez pielęgniarki ( nie miałam już siły iść) pokonywałam z wysiłkiem kroki, byłam pewna, że są to moje ostatnie chwile życia, że nie zdążę zobaczyć nawet lekarza...
Wizyta trwała bardzo krótko. Kiedy lekarz zobaczył moje wybroczyny na ciele, zapytał, kiedy wracam do kraju i poradził aby tam udać się do lekarza. Stwierdził też, że to Denga i powinnam brać więcej tabletek na zbicie temperatury i to wszystko. Nie chciał mnie zatrzymać w szpitalu, unikał mojego wzroku, chciał pozbyć się mnie jak najszybciej.
Po powrocie do hotelu nie miałam już zupełnie na nic siły, leżałam w łóżku zapadając w sen, majaki, nie wiedziałam czy śnie, czy to jawa. Ponownie przyśnił mi się Sai Baba, ale tym razem, uśmiechając się powiedział tylko "przecież masz wibuthi". Kiedy wybudziłam się, poprosiłam aby mąż podał mi wibuthi, wzięłam odrobinę na język i zasnęłam. Obudziłam się po kilku godzinach, czułam, że gorączka opadła, miałam siłę wstać. Nie chcąc budzić męża wyszłam do łazienki aby zmierzyć temperaturę, tym razem było już tylko 38,8. Położyłam się i znowu zasnęłam. Rano temperatura była trochę niższa, wracałam do sił, wybroczyny zaczęły znikać z mojego ciała. Wiedziałam, że będę żyć.
Po powrocie do kraju poszłam od razu do lekarza chorób tropikalnych. Kiedy obejrzał resztę wybroczyn na moim ciele, kazał natychmiast zrobić badania krwi i zagroził szpitalem. To on dopiero w Polsce uświadomił mi, jak groźna jest to choroba dla nas, Europejczyków. Kiedy zobaczył wyniki i wysłuchał moich opowieści, powiedział - To jest CUD, że Pani żyje".
No i jak nie wierzyć w cuda? :)
przesyłam serdecznie pozdrowienia dla całej Załogi Nautilusa, dziękując, za to, że jesteście
[dane do wiad. FN]