Od lat żyję w lęku przed nocą. Nie wtedy, jak dom jest wypełniony ludźmi – wówczas funkcjonuję normalnie, problem nie istnieje. Zaczyna się w momencie gdy wiem, że zostanę sama.
Jestem osobą racjonalnie myślącą, póki promienie słoneczne dochodzą do pomieszczeń w których przebywam. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej, śmieję się sama z siebie, że to głupie, dziecinne, irracjonalne. Mam w sobie ogrom odwagi i optymizmu do czasu aż zapadnie zmrok. Wtedy cały mój wigor gdzieś się ulatnia. Wszystko się zmienia. Czuje się jak w innej rzeczywistości, gdzie reguły panujące w ciągu dnia nie obowiązują. Nie ufam źródłom sztucznego światła, sprzętom zasilanym elektrycznie. Dlaczego? Chociażby dlatego, że w ostatnim miejscu zamieszkania, po kilku spokojnych latach, wracam któregoś dnia z pracy, w środku dnia i włącza się sam telewizor. O dziwo, nie zareagowałam jakoś histerycznie, wręcz potraktowałam to zupełnie naturalnie, bez zbędnych emocji. Nawet rozbawiło mnie to lekko. Włączyłeś się – powiedziałam sobie – aha dobrze, więc nadawaj. To był taki okres, kiedy wracałam do domu potwornie zmęczona, liczyłam każdy krok i miałam nadzieję, że starczy mi sił, żeby dojść do celu. W domu zawsze dopadał mnie taki przeraźliwy chłód, że trzęsłam się z zimna, dosłownie dygotałam. Co z tego, że na zewnątrz 30 stopniowy upał, skoro ja w polarze, pod kołdrą i kocem trzęsłam się z zimna 40 minut zanim zasnęłam.
Tak, bo to był mój rytuał – zapadałam w sen w ciągu dnia. Wtedy też znajomy elektronik – który był nieraz świadkiem jak telewizor się włącza, wyłącza, przełącza kanały, żyje własnym życiem – stwierdził, że póki to wszystko się dzieje jak jest włączony do gniazdka, to nie ma się czym przejmować, bo to mogą być zwykłe przepięcia. I na tym stanęło.
Ostatnio jak zostałam w domu sama, znowu zapaliło się światło na korytarzu, już w nowym mieszkaniu i popękały żarówki w pokoju. Zawsze staram się to racjonalnie wytłumaczyć i spokojnie do tego podejść, ale mogę tak zrobić póki mam włączoną pełną świadomość. Najbardziej boję się, że wybudzę się w środku nocy, „zobaczę coś i usłyszę” i zanim wszystko sobie racjonalnie przetłumaczę, doznam jakiegoś zawału albo wylewu.
Od dawna nie chce „nic widzieć i słyszeć”. Dlatego zapalam wszystkie światła, włączam dźwięk z różnych źródeł i staram się przeczekać do świtu. Nie dałoby się tak na dłuższą metę żyć, popadłabym w jakąś psychozę. Przecież trzeba pracować, mam odpowiedzialne zajęcie i muszę myśleć trzeźwo.
Co bym mogła zobaczyć albo usłyszeć? Na przykład to co moja babka i ciotka. W rodzinie nikt nic o tym nie wie, moi rodzice do tej pory nie wiedzą. Babka nikomu o tym nie mówi, przecież ludzie poczytają nas za wariatów. Nocowałam u nich pewnego lata, już jako dorosła osoba. Cisza, głucha noc. Śpimy z ciotką w jednym pokoju, nagle krzyk i hałas. Raban taki, że zerwał nas na równe nogi. Pobiegłyśmy z ciotką do kuchni, gdzie zastałyśmy naszą seniorkę, goniącą za kimś. Usłyszałam pytanie ciotki:
„Znowu przyszła?” Myślę – „Kto u diaska? W środku nocy? Po ciemku? Co się tutaj wyprawia?” Babka jak zwykle żadnej pary z ust. „Nic się nie stało, idziemy spać.” Ale jak zasnąć po takiej akcji, zwłaszcza, że widok zawsze spokojnej, twardej, zrównoważonej, chłodnej emocjonalnie babki – niepokoi. Głos się jej łamie i widać, że sama nie zaśnie do rana, bo po chwili w dłoni już dzierży swój modlitewnik i będzie klepać litanie przez następne godziny. Widzę po ciotce, że ta będzie bardziej skora do wyjaśnień. Dowiaduję się, że z różną regularnością nocami mają odwiedziny. Kobieca postać, jasna, wysoka, łagodna, rozświetlająca mrok. Przychodzi, żeby poinformować o przełomowych, ważnych wydarzeniach w rodzinie, w okolicy. Widują ją obydwie, chociaż nie zawsze w tym samym czasie. Przychodzi powitać nowych członków rodziny. Zastanawiały się kto to – wymyśliły, że ktoś z przodków. Ja nie jestem do tego przekonana. Zastanawiam się, czy owa postać tylko informuje, czy może manipuluje i kreuje tę rzeczywistość, o której mówi.
Sama ostatnio codziennie budziłam się z rozkazem na ustach, wypowiadanym na głos po wstaniu: „Zmień pracę”. I tak codziennie. Owszem, byłam zmęczona fizycznie i psychicznie, ale logicznie, racjonalnie myśląc zmiana pracy niewiele mogła zmienić, bo warunki pracy w moim zawodzie, wszędzie są podobne, a ja jednak zainwestowałam bardzo wiele wysiłku w to miejsce, więc wydało mi się to najzwyczajniej absurdalne i bezcelowe. Odepchnęłam od siebie siłą woli ten nakaz. I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego, bo zaczęli przychodzić do mnie inni ludzie i opowiadać swoje sny – a nigdy tego nie robili – z wielkim niepokojem pytali czy przypadkiem nie odchodzę, bo w snach informowałam ich, że odchodzę, zmieniam miejsce i przekazuję ich pod opiekę kogoś innego. To nie była jednostkowa sytuacja, tylko lawina. Zaznaczam, że nie pracuję w branży ezoterycznej, jakimś gabinecie psychoterapii.
Przychodzili zwyczajni ludzie z ulicy dzielić się swoimi snami. A potem jeszcze splot dziwacznych okoliczności sprawił, że, chcąc nie chcąc, zmieniłam pracę. Zdążyłam przed epidemią koronawirusa. Dodam, że w poprzednim miejscu pracy oprócz stałych obowiązków, miałam pod opieką bardzo wielu starszych podopiecznych z wielkiego, nie najlepiej zarządzanego DPS-u. Codziennie zastanawiam się jak oni przetrwają to wszystko. Nie mam złudzeń, że jest i będzie bardzo ciężko.
Czy to przypadek? Nie sądzę. Kto nas odwiedza i jaki w tym ma cel? Czemu mają służyć te manifestacje? I pytanie zasadnicze – czy warto dociekać?
[dane do wiad. FN] /e-mail dostaliśmy 2 maja 2020/