Historia Jana [...] pojechał do Częstochowy, przed ołtarz szedł na kolanach, pod ołtarzem leżał krzyżem aż go wyrzucili.
[...] Duża część mojej rodziny mieszka w małych przygranicznych miejscowościach na wschodzie Polski. W latach 90tych przyglądałam się jak w tej społeczności część ludzi, mając ograniczone możliwości znalezienia innej ciekawej pracy, zatrudniała się w służbach celnych, granicznych. Druga część zajmowała się swoimi gospodarstwami rolnymi i z uwagi na walory natury i atrakcyjność rejonu przystosowała je do prowadzenia w późniejszym czasie agroturystyki. Niektórzy pracowali jako przysłowiowe „mrówki” na granicy – przewożąc kilka razy na dobę detaliczne, dopuszczalne ilości dóbr, żeby podbudować swój niedopinający się budżet. Byli i tacy, którzy dzięki znajomości terenu po tej stronie granicy, i mając większe ambicje na duży i szybki zarobek, nie bali się wchodzić w układy z przestępcami i pomagali szmuglować duże transporty towarów, sprzedawanych potem na rynku krajowym i zagranicznym. Właściwie w okolicy to była tajemnica poliszynela. Pogranicznicy i szmuglujący często byli sąsiadami. W takiej społeczności gdzie każdy o każdym wszystko wie, nie dało się ukryć dodatkowych źródeł dochodu. Taka sytuacja mogła trwać latami i nigdy nie wychodziła poza obręb zainteresowanych, bo każdy czuł się lojalny wobec „swoich” i nie wtrącał się w życie sąsiada, a przynajmniej niedopuszczalne było mieszanie w to zewnętrznych organów.
W tym rejonie panuje dosyć specyficzny klimat kulturowy, religijny – ludzie są wbrew pozorom tolerancyjni i dosyć przyjaźnie nastawieni, pomimo, a może właśnie dlatego, że sami stanowią swoistą dosyć przypadkową mieszaninę, bo nawet jeśli często sami o tym nie wiedzą, wywodzą się z różnych narodowości. Tylko w mojej rodzinie byli – oprócz Polaków – Litwini, Białorusini i Niemcy. Do rodziny przez małżeństwa wchodzili też Żydzi i Tatarzy. Ta cała zbieranina żyła tutaj zgodnie, powoli asymilując się. Każdy wnosił coś od siebie. I powstało coś specyficznego.
Ten kulturowy tygiel sprawił, że wszystko miało prawo koegzystować ze sobą i dało się pomieścić w świadomości jako przystające do tego świata i prawdopodobne w zaświatach. Nikt nie wnikał w żadne dogmaty i nie zaprzątał sobie głowy jakimiś ograniczeniami. Zasada była taka, że dla pana Boga świeczka i dla Diabła ogarek musiał być i basta. Wychowywałam się w świecie gdzie żywi i duchy zmarłych istniały obok siebie. Nikt nie wstydził się donieść, że dostał informacje od tego czy tamtego, jeśli zdarzył mu się jakiś sen czy spotkanie na jawie. Nigdy nie zetknęłam się z opinią, że to jakieś podstępne demony. Demony też istniały swoją drogą, ale nie musiały się pod nikogo podszywać. Świat poza tym był pełen aniołów, dobrych i złych duchów, a było też miejsce dla topielców i pospolitych diabłów, które nie były bardzo inteligentne i łatwej było je spotkać.
Cudowne obrazki, święcone różańce, specjalne modlitwy klepane z pasją o wyproszenie łask wszelakich, pielgrzymki do świętych sanktuariów, obrazy krążące i z wielką czcią przyjmowane dom po domu w każdej wiosce – to wszystko może być dla niektórych zgoła groteskowe i jarmarczne, ale pod tą powierzchowną fasadą kryła się jednak jakaś głębsza wartość: wiara.
W czasach transformacji gospodarczej, dalszy członek mojej rodziny, Jan – człowiek z tych „bardziej obrotnych”, którym poprzez nielegalne praktyki udało się zdobyć niemały majątek – wyszedłszy z aresztu wskutek braku dowodów obciążających, a nie winy – udał się do lekarza na badania, bo w wyniku przesłuchań i niemałego stresu podupadł na zdrowiu. Był wówczas jeszcze młodym człowiekiem, z małymi dziećmi, które bezgranicznie kochał. Kaszlał, schudł, wysłano go na prześwietlenie płuc. W pierwszym badaniu – guz płuca. Zdjęcie powtórzono – wynik taki sam, podejrzenie raka. Były lata 90te, a w tamtym okresie rak w świadomości ludzkiej to był właściwie wyrok śmierci. Pamiętam jak babcia się żegnała znakiem krzyża na wieść o tym, że jakiegoś znajomego przewożą na leczenie ze szpitala powiatowego do ośrodka wojewódzkiego – to był jej zdaniem bilet w jedną stronę, stamtąd nigdy nikt nie wracał. I przeważnie miała rację, może też dlatego, że przez takie myślenie nikt nie zgłaszał się do lekarza w początkowej fazie choroby, tylko jak już nie był w stanie utrzymać się na nogach.
Jan był człowiekiem bardzo pragmatycznym i zdawał sobie sprawę z sytuacji. Poinformował rodzinę o swojej chorobie, poinstruował żonę jak ma rozporządzać majątkiem po jego śmierci, zależało mu głównie na zabezpieczeniu przyszłości dzieci. I pierwsze co zaplanował to wcale nie leczenie, a jak najszybsze udanie się na Jasną Górę do obrazu Matki Boskiej.
Nigdy nie przepuścił żadnej mszy w niedzielę i miał swoje magiczne rytuały podczas niej. Przyznał się kiedyś, że w odpowiednich momentach nabożeństwa trzeba wypowiedzieć określoną ilość „zdrowasiek”, uderzyć się w piersi i błagać Boga o każdą łaskę, a prośba zostanie wysłuchana. Już jako dziecku wydawało mi się to wprost niedorzeczne, żeby tak instrumentalnie traktować Boga, ale on nie widział w tym nic złego i w to wierzył. Nie kłóciła mu się w głowie też ta jego pobożność z tym że kradł i to na większą skalę. Nie przeszkadzało mu to również w tym, żeby jeździć po okolicy i wyławiać bezdomne psy, kiedy od szeptunki dostał recepturę na cudowną maść mającą pomóc jego żonie na niegojące się zmiany skórne, a w składzie której był psi tłuszcz. Więc skórkowali te zwierzęta i wytapiali z nich tłuszcz, wychwalając, że nie ma lepszego lekarstwa. Na oburzenie, że przecież to pies – kurczę, w naszej kulturze pies to jednak wyjątkowe stworzenie – w oczach widać było tylko zdziwienie, a potem konkluzja: „A czym różni się pies od świni?”
Tak można pójść dalej, bo gdzie jest, i czy w ogóle jest, jakaś granica? Czym różni się pies od człowieka, zwłaszcza małego. Przecież każdy z nas słyszał nie raz, że „dzieci i ryby głosu nie mają”... zagalopowałam się.
Wracając do Jana – pojechał do Częstochowy, przed ołtarz szedł na kolanach, pod ołtarzem leżał krzyżem aż go wyrzucili. I co? Wrócił do domu, teraz już gotowy i pogodzony z tym co ma być. A co było? Otóż cudowne ozdrowienie! Tak, w kolejnych badaniach żadnego guza nie było. Czy to był artefakt wcześniej na tych dwóch zdjęciach, czy zmiana innego typu? Teraz nikt tego nie rozstrzygnie. Duży guz znikł. Jan konsekwentnie objeździł wszystkie europejskie sanktuaria, żyje do tej pory, siedzi zawsze w pierwszej ławce w kościele, nosi sztandar na wszystkich uroczystościach i śpiewa najgłośniej na chwałę Panu. Swojego postępowania w innych sferach życia nie zmienił ani na jotę.
Co go uleczyło? Czy miała na to wpływ ingerencja Istoty Wyższej? Dlaczego właśnie jego, a nie tylu innych, którzy być może obiektywnie bardziej na to zasługiwali? Katolicy wierzą, że wiara jest łaską i że tylko Bóg może nią człowieka obdarzyć. Wygląda na to, że sama wiara uzdrawia, nawet jak nie idą za nią jakieś specjalne przymioty moralne czy etyczne.
[historia trafiła na pokład okrętu Nautilus 15 czerwca 2021]
/poniżej zdjęcia z naszego archiwum z katalogu "Polska i Religia"/
/poniżej tzw. Szturm Modlitewny - archiwum FN/