Nie martw się już, kochanie. Tu jest dobrze, jestem szczęśliwa...
Witam szanowną Fundację. Postanowiłam napisać tą wiadomość po przeczytaniu artykułu "Leczenie duszy". Moja relacja ma z nim niewiele wspólnego, ale to natchnęło mnie i kazało opisać swoje przeżycia sprzed ośmiu lat.
Kiedyś często odwiedzała nasze mieszkanie ciocia mojej matki. Z moim bratem również pieszczotliwie nazywaliśmy ją "ciocią" i w sumie nią właśnie była - kimś ukochanym, wyczekiwanym bardziej niż ktokolwiek inny. Byłam dzieckiem i kochałam ją nad własne życie. Ja również byłam dla niej wyjątkowa, "kochana Aneczka".
To wszystko się jednak zmieniło. Nadszedł czas, gdy przystępowałam do Komunii św. Cioci nie było, nie mogła przyjść. W niespełna miesiąc później trafiła do szpitala dostając udaru mózgu. Pamiętam, jak wróciłam wtedy z Kalwarii; dowiedziałam się od mamy i od razu pobiegłam do Kościoła pomodlić się z nabytym obrazkiem Matki Bożej. Modliłam się: "Boże, Boże, uchroń ciocię... Ona nie może odejść". Niestety - w kilka dni później, dokładnie miesiąc po mojej komunii - umarła. Moja rozpacz nie znała granic. Miałam osiem lat, pierwszy raz stykałam się ze śmiercią, rozumiejąc, że to już koniec ziemskiego życia. Ale nie mogłam się z tym pogodzić. Płakałam, rozpaczałam, a słońce jak na złość lśniło i przygrzewało, ja stałam nad trumną ukochanej osoby i zastanawiałam się: dlaczego? Dlaczego właśnie teraz?
Bardzo długo wracałam do psychicznej formy. W lipcu wyjechałam na dwa tygodnie do siostry mojej mamy, do tej samej miejscowości, w której mieszkała ciocia. Starałam się jakoś żyć, kuzynka bezskutecznie mnie pocieszała. Z dnia na dzień było lepiej, ale niewystarczająco.
Jak na ironię - w miesiąc po śmierci cioci, a w dwa po komunii - miałam swój pierwszy sen. Najprawdziwszy sen, których nigdy wcześniej nie miałam. Ale przechodząc do wizji.
Widziałam tunel, rozświetlony jasnym, błękitnym światłem. U jego wylotu stała zaczerniona postać - nie widziałam jej, ale wiedziałam, że to ciocia. Miała na sobie pamiętną czarną sukienkę trumienną. Czułam jej spokój i szczęście; powiedziała mi: "Nie martw się już, kochanie. Tu jest dobrze, jestem szczęśliwa". Sen się zakończył, a ja obudziłam się z wolnym od trosk sercem oraz umysłem.
Przez tych kilka ostatnich lat przyśniła mi się jeszcze dwa razy. Pierwszy sen jest mniej ważny od tego następnego. Drugi bowiem przyśnił mi się kilka dni przed uroczystością Wszystkich Świętych w tamtym roku. Była to bardzo niespokojna wizja, wręcz upiorna. Ciocia polowała w nim na moją energię, a ja ukrywałam się u rodziców, przestraszona... I choć teraz już nie jestem tak religijna jak kiedyś, specjalnie poszłam do Kościoła, odmówiłam dziesiątkę różańca. To zaleciła mi mama, która zresztą w kilka dni po uroczystości miała sen z ciocią. Usłyszała w nim: "Podziękuj jej".
Taka to już specyfika snów.
Kilka dni temu miałam również przedziwny sen. Byłam w nim ścigana przez jakiegoś mężczyznę, którego rozstrzelała grupa żołnierzy. Ale to mnie ważne; ważna jest dalsza część. A mianowicie: dowódca podszedł do mężczyzny, który nie był już człowiekiem, a zwykła duszą. Żołnierz zapytał się go jak się czuje, a ten odparł mu na to: "Skoro tu stoję, oznacza to, że nic po tamtej stronie nie jest takie, jak to opisano w Biblii".
Tyle z mojej strony.
Pozdrawiam, Anna